Z pionierem polskiej muzyki klubowej rozmawiamy tuż po jego występie na tegorocznym Audioriver.
FYH: Jak występ?
Marcin
Czubala: Super. Tutaj jest zawsze sympatycznie. Atmosfera Audioriver jest
niepowtarzalna. Grało się mega fajnie, może poza upałem, który na scenie jest
jeszcze podwojony przez wszystkie światła, które są na Ciebie skierowane.
Stojąc pod tym namiotem sam to
odczuwałem, i wyobrażałem sobie jak musi ci to doskwierać. Tegoroczny
Audioriver przejdzie do historii chyba jako ten najbardziej upalny. Tak a
propos, który to twój festiwal Audioriver?
Trzeci.
Przyjeżdżałeś tu wcześniej jako
widz?
Byłem na
pierwszej imprezie, jaka była tutaj zorganizowana. To nie nazywało się jeszcze
Audioriver.
Astigmatic?
To było
jeszcze wcześniej. Potem byłem raz na Astigmatic. Czyli dwa razy jako widz.
Jesteś po swoim koncercie.
Zostajesz na resztę występów?
Nie. Mimo
tego, że organizator był na tyle fajny, że dostałem hotel na cały weekend.
Niestety nie będę mógł zostać.
Gra tutaj również twoja szefowa -
Anja. Jakie są wasze relacje? Czysto zawodowe?
Nie. Mamy
bardzo dobry kontakt. Ale niestety nie uda mi się jej spotkać, ani z nią
zobaczyć. Gra bodajże jutro o 6 rano.
W czasie twojego występu w
sąsiednich namiotach było dużo mniej ludzi niż tam, gdzie ty grałeś. Doceniasz
to, że miejscowi poszli zobaczyć właśnie ciebie?
Tak,
bardzo. To jest jeden z wielu powodów, dla których tu jest tak fajnie. Czuje
się bardzo komfortowo, mam swoją publiczność. Jest mega atmosfera.
A jak wyglądały twoje początki?
Kiedy ja
zaczynałem, clubbing w Polsce prawie nie istniał. Założyłem pierwszą wytwórnię
w 1998 roku (Currently Processing - przyp. red.), która tłoczyła płyty na winylach, i nikt przede mną tego nie
robił. Nawet hip-hopowcy wcześniej nie tłoczyli winyli. Wszystko co osiągnąłem
było na podstawie pewnych prób i błędów.
Z niewielkim supportem teorii i wiedzy, jak powinno się to robić. Zaczynaliśmy
praktycznie od zera. Lata dziewięćdziesiąte były ciekawe. To było coś zupełnie
nowego. Wtedy ludzie przychodzili na imprezy techno z odkurzaczami na plecach i
w maskach gazowych. To był „mega rave”, to było fajne. To były eventy
organizowane w czwartek w Eskulapie. Plakat był robiony pisakami. A na koncert
przychodziło 1500 osób. Coś zupełnie nieosiągalnego w dzisiejszych czasach.
Mieszkasz w Polsce. Nie masz
ochoty wyjechać? Nie myślałeś o tym, aby się gdzieś przeprowadzić i produkować
za granicą. Londyn, Berlin?
Londyn na
pewno nie. Najchętniej zamieszkałbym w Berlinie, ale to nie jest aż takie
proste. Cały czas o tym myślę. Decyzji na razie nie ma (śmiech). Na pierwszej
imprezie techno byłem właśnie w Berlinie, jakieś 16 czy 17 lat temu. Znam to miasto
doskonale, mam tam mnóstwo znajomych. Więcej niż w Poznaniu, w którym mieszkam.
Na razie ta decyzja jednak nie padła.
Twoje ostatnie, wydane w 2012 roku
produkcje różnią się trochę od tych poprzednich, bardziej ascetycznych
kompozycji. Są wyjątkowo melodyjne, taneczne.
Wiesz,
muzyka się cały czas zmienia. To co robię teraz jest jakby powrotem do tego, co
robiłem w latach dziewięćdziesiątych. Produkcje są bardziej energetyczne i
basowe. To jest to, co robiłem na początku. Siłą muzyki klubowej jest to, że
jest i musi być zmienna. Jak przyjmuje stałą formę, to się nudzi. Są artyści,
którzy maja swój sound i ten sound pielęgnują, i robią w zasadzie to samo przez
wiele, wiele lat. Ale absolutnie to nie jest rzecz, która mnie interesuje. Ja
wolę próbować nowych rzeczy.
Trzeba się rozwijać.
Tak, bo
to po prostu byłoby nudne dla mnie. Oczywiście nie wychodząc poza formułę
techno i house. Cały czas robię w jednym gatunku, ale stylistycznie staram się,
aby to było coś nowego i ciekawego.
Rozmawiał
Wojtek Irzyk
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.