środa, 29 sierpnia 2012

Relacja: Tauron Nowa Muzyka 2012

Tegoroczny festiwal Tauron Nowa Muzyka przeszedł do historii. Poniżej przeczytacie naszą małą relację z wybranych koncertów, które odbyły się w ostatni weekend w Katowicach.








PIĄTEK

Sepalcure

Little Big Stage
20:00
Pierwszy występ, który udało mi się zobaczyć na tegorocznym Tauronie. Chłopaki z Sepalcure pokazali jak można zamienić świetne elektroniczne utwory do relaksowania przy piwie na prawdziwe taneczne bomby. Do tego sami się świetnie bawili miksując przed publicznością, która pomimo wczesnej pory szczelnie wypełniła drugą pod względem wielkości scenę festiwalu. [Wojtek Irzyk]


Gang Gang Dance
Main Stage  
21:00
Pod względem widowiskowym to był jeden z najciekawszy koncertów tegorocznego festiwalu Tauron Nowa Muzyka. Nowojorczycy naprawdę pokazali na co ich stać, fantastycznie wykonując utwory, które na żywo zabrzmiały jeszcze lepiej niż na płytach. Do tego niezwykłą atmosferę zapewniała wokalistka zespołu, stale utrzymując kontakt z publicznością, bawiąc się przy tym równie dobrze co my. Jedyną rzeczą, która mi osobiście się nie przypadła do gustu, były zbyt długie przejścia pomiędzy piosenkami, w czasie których muzycy zdawali się zapominać o publiczności. Tak czy inaczej był to koncert, który powinien przypaść do gustu każdemu wielbicielowi muzyki alternatywnej. Niezależnie od osobistych stylistycznych upodobań. Było tanecznie, energicznie i kolorowo. Najlepszy koncert, który miał miejsce na głównej scenie w piątkowy wieczór. [Wojtek Irzyk]

L-Vis 1990

Red Bull Music Academy Club Stage
22:30
Oczekiwałam małej apokalipsy, było całkiem miło i ze względnym przytupem, ale próżno szukać czegoś urwanego. [Dominika Chmiel]
Londyńczyk zapuścił bardzo eklektyczny set. Na początku nie zaskoczył, grając w klimacie przypominającym jego nagrania z ubiegłorocznego, debiutanckiego albumu oraz występ w warszawskim Cudzie Nad Wisłą. Jednak z czasem pomiędzy chłodne, house'owe utwory zaczął wplątywać inne taneczne motywy, w tym utwór Nicki Minaj. Swoim setem nie zrewolucjonizował muzyki, ale dał dużo radości zgromadzonym pod sceną fanom. Niestety rozpoczął z małym opóźnieniem, gdyż z nieznanych mi powodów poprzedzający jego występ set xxyyxx zaczął się pół godziny po czasie. A propos młodego Amerykanina, to okazał się on w moich oczach... i uszach największym rozczarowaniem tegorocznej Nowej Muzyki. [Wojtek Irzyk]


Beach House 
Main Stage 
23:00
Beach House byli chyba największą gwiazdą tego festiwalu. Podejrzewam, że bardzo duża część publiczności zgromadzonej pod główną sceną przyjechała do Katowic specjalnie dla tej amerykańskiej formacji. Nie powinno to nikogo szczególnie dziwić, ponieważ Beach House mają w Polsce pokaźną liczbę fanów. Niestety nie był to zbyt szczęśliwy występ. Całą zabawę popsuł deszcz, który odstraszył część widzów (inne występy odbywały się pod namiotami) oraz spowodował skrócenie samego koncertu. Niemniej jednak samo wykonanie utworów mogło się podobać. Fani z całą pewnością byli zadowoleni... ale pewien niedosyt pozostał. [Wojtek Irzyk]


Zespołowi z Baltimore na sporawej Main Stage udało się osiągnąć poziom intymności niezbędny w dream-popowym doświadczeniu. Ograniczona do minimum kokieteria i charyzmatyczna rezerwa Victorii bronią się same, tak jak jej wokal nie potrzebuje scenograficznych fajerwerków. Było wzruszająco, było stare, było nowe, był też deszcz, który znacznie wpłynął na czas trwania koncertu. Szkoda. "The Hours" błyskotką tego gigu, "Real Love" niespełnionym marzeniem. [Dominika Chmiel]


Fuck Buttons 
Little Big Stage
00:00 
Wypełnili przestrzeń namiotowej Litte Main Stage eksperymentalnymi, transowymi dźwiękami i dużą ilością publiczności. Pozostaje zapytać, czy pora na ten dwuosobowy koniec świata  nie była może ciut za wczesna, skoro jeszcze trzy lata temu takie wycieczki firmowane były marką Unsound. [Dominika Chmiel]



NGUZUNGUZU
Red Bull Tourbus Stage
00:00 
Whoaaa! Nawet względna bliskość zwykle dość niebezpiecznej strefy gastro nie przeszkodziła amerykańskiemu kolektywowi w zawładnięciu publiką. Było basowo, było tanecznie, było głośno i drażniło zmysły bardziej, niż zapach frytek oraz kebabów. Zdecydowanie big time. [Dominika Chmiel]


Lapalux Live
Red Bull Music Academy Club Stage 

00:30 
Wymagający i nie najprostszy, zastanawiający oraz niedopowiedziany. Nieoczekiwany histerycznie, ale też nierozczarowujący. Pewnie to uniwersalny klucz do sukcesu. [Dominika Chmiel]


John Talabot
Red Bull Music Academy Club Stage 
01:30
John Talabot, który jest autorem jednego z najciekawszych elektronicznych albumów tego roku, okazał się prawdziwą gwiazdą katowickiego festiwalu. Razem z Pionalem, który pomagał mu nagrać jego debiutancki album - Fin, pokazali jak należy grać taneczną muzykę na żywo. Chłopaki zaprezentowali prawie cały materiał z płyty, w tym dwa genialne kawałki, na których wokalnie udzielał się Pional: „Destiny” oraz „So Will Be Now...”. Ich koncert pokrywał się z występem Hot Chip, co w najmniejszym stopniu nie przeszkodziło fanom w szczelnym wypełnieniu namiotu. Jestem w stu procentach pewien, że to właśnie oni zaprezentowali się dużo lepiej niż starsi koledzy z Wielkiej Brytanii. Pomimo malutkich wpadek Talabota z utrzymaniem rytmu podczas grania na elektronicznej perkusji, chłopaki dali radę. Szczególne uznanie należy się Pionalowi, który dużo lepiej uwijał się za konsoletami niż bohater wieczoru. [Wojtek Irzyk]


Clark

Little Big Stage
02:00 
Chodzą słuchy na mieście, że było zbyt chaotycznie i w sumie ciężko powiedzieć, co poeta miał na myśli. Rozbestwione opinie piętnujące brak płynnych przejść oraz sławetne „wcześniej było lepiej”  zupełnie rozmijają się z moim wrażeniem taneczno-refleksyjnej pełni. Kapelusze z głów, dłonie ponad głowy, stara miłość nie rdzewieje. [Dominika Chmiel]

Scuba Red Bull Music Academy 
Club Stage
02:30
Scuba, który już chyba na dobre rozstał się z dubstepem, zaprezentował świetny set wypełniony po brzegi elektroniką z pogranicza techno i brytyjskiego, mocno basowego grania. Pomimo tego, iż wydawał się być trochę znudzony występem przed polską publicznością (niektórzy mogą pamiętać jego występ w M25, podczas którego na parkiecie warszawskiego klubu nie było absolutnie nikogo), Scuba świetnie rozruszał zebranych festiwalowiczów. Szczerze mówiąc, to liczyłem, że Anglik zagra kawałki ze swojej ostatniej płyty, czego niestety nie uczynił, niemniej jednak muzycznie wyszło rewelacyjnie, bardzo imprezowo i tanecznie. [Wojtek Irzyk]


Rustie
Red Bull Music Academy Club Stage
4:15
Po zeszłorocznym Unsoundzie oraz debiutanckim LP Glass Swords, pokochany miłością w zasadzie bezwarunkową. Wypada więc wybaczyć spóźnienie oraz niezbyt fortunne chyba rozpoczęcie seta. Dalej było tylko lepiej - syntezatory, basy, grime, połamana rytmika oraz ogólna „Rzeźnia Numer Pięć" i całe Red Bull Music Academy Club Stage trzęsie się w posadach. Dosłownie. [Dominika Chmiel]


SOBOTA


Madlib feat. Freddie Gibbs
Main Stage
21:00
Na tegorocznym Tauronie jedyni przedstawiciele klasycznej szkoły hip-hopu. Występ chłopaków nie do końca mnie usatysfakcjonował. Przez pierwsze pół godziny na scenie mogliśmy podziwiać jedynie Madliba, który zdawał się być trochę nieobecny, wręcz znudzony... Po pół godzinie bardziej lub mniej udanego miksowania (choć puszczanie utworów z przerwami trudno nazwać miksowaniem) kawałków przez główną gwiazdę koncertu, na scenę wyszedł Freddie Gibbs, który swoim rapem w końcu rozruszał rządną wrażeń publiczność. Usłyszeliśmy kilka jego przebojów, przerywanych co chwilę klasycznym okrzykiem „fuck the police”. Niestety po pół godzinie nawijania Madlib i Freddie zwinęli sprzęt, pozostawiając nas z ogromnych niedosytem. Niestety nie obyło się również bez wpadek technicznych. Na początku było zdecydowanie za cicho. Wątpię czy intencją dźwiękowców było nie zagłuszanie muzyką rozmów zebranych pod sceną fanów ale ten problem powtarzał się na głównej scenie przy okazji wszystkich koncertów.[Wojtek Irzyk]
Pokrzykiwanie "fuck the police" zawsze spoko. [Dominika Chmiel]


Brandt Brauer Frick Ensemble Live
Hipno Stage
22:00
Synkretyczne opcje, bazujące na udziale elementów klasycznych w elektronicznej całości, dokonały się podczas tego gigu w co najmniej stu procentach. Niemieckie trio ma patent na tworzenie muzyki względnie prosty, a zaskakujący - połączenie smyczków oraz syntezatorów, fortepian w parze z loopami i mikser w roli batuty.
Wszystko to owocuje ładnymi, tanecznymi melodiami z dosłownie żywym rytmem, a momentami nawet czymś na kształt jazzowej cubany. Akustyczne techno nawet porwało do tańca i zauroczyło, acz bardziej chyba przez wzgląd na samą konwencję, niż jej słyszalne efekty. [Dominika Chmiel]

 
Mouse On Mars
Main Stage
23:00
Niemieccy wyjadacze muzyki elektronicznej potwierdzili po raz kolejny, że ich blisko dwudziestoletnia obecność na scenie nie jest przypadkowa. W plenerowej przestrzeni wybroniły się numery z wydanego w tym roku Parastrophics, choć trudno było zapomnieć o tęsknocie za mniej zobowiązującymi, klubowymi przestrzeniami. Panowie, wraz z perkusistą, dali z siebie wszystko, a ich widok, zapamiętałych w muzycznym (również!) opętaniu, odpalających papierosa i pokrzykujących do Iphona (Andi Toma) był chyba jedną z bardziej ciekawych opcji na zagospodarowanie tzw. telebimów. Na pewno lepszą niż zdająca się królować na Tauronie funkcja "wizualizacja Winamp style". [Dominika Chmiel]

Ghostpoet Live
Hipno Stage
00:00
Zdecydowanie bardzo wyczekiwany przeze mnie koncert. Zająwszy karnie miejsce w okolicy barierki zaczęłam się jednak obawiać syndromu widzianego całkiem niedawno Blood Orange, który na Coastal Grooves zabrzmiał świetnie, ale sam gig po pierwszym numerze przerodził się w mało emocjonujący pokaz technicznej wirtuozerii. Panie, w jakim byłam błędzie i dlaczego zwątpiłam w Twą afro-brytyjską wielkość! Ghostpoet zdecydowanie wymiótł, rockowe aranżacje miały w sobie mnóstwo mięsa, a sam Obaro Ejimiwe - genialny kontakt z publicznością. I nie mam tutaj na myśli bynajmniej zdeka łopatologicznych zabaw  w rodzaju openerowej Janelle Monáe. Wykonanie "Liiines" zapamiętałam jako coś na kształt katharsis, energia przez cały koncert była niesamowita. I jeszcze koleś naprawdę potrafi śpiewać. To dopiero rarytas. [Dominika Chmiel]


DJ Rashad & DJ Spinn
Red Bull Tourbus Stage
00:00
Dla mnie największa niespodzianka tegorocznego Taurona. Osierocony DJ Spinn (Rashad nie dotarł) zaprezentował taką selekcję footworkowych kawałków, jakiej nie słyszałem jeszcze nigdy, a na pewno na żywo. Przez godzinę nie stanąłem choć przez moment w miejscu, skacząc w rytm atakującej mnie z Redbullowego autobusu ściany szalonych perkusyjnych dźwięków. Jak dobry to był występ świadczy fakt, że całkowicie odpuściłem sobie koncert Ghostpoeta. Jeden z najlepszych setów tego festiwalu. [Wojtek Irzyk]

The Black Dog

Red Bull Music Academy Club Stage
00:30
Wystarczy powiedzieć, że podczas żadnego innego występu (może DJ-a Spinna i TNGHT) się tak nie wytańczyłem. Anglicy zmusili nas do ciągłego ruchu od pierwszych minut występu, atakując tak soczystym techno, jakiego dawno nie słyszałem. Panowie powalili mnie na kolana już od samego początku, puszczając chyba swoje dwa najbardziej taneczne utwory, mianowicie „Bass Mantre” i „Black Chamber Order”. Techno w najlepszym wydaniu. Chętnie usłyszałbym ich jeszcze raz... Na przykład w warszawskim 1500m2. [Wojtek Irzyk]
Four Tet & Caribou 
Back2Back DJ Set Main Stage 
01:00
Ale o co chodzi? Ktoś gra w grę a ktoś gra w kulki, zamiast grać seta. Kolaboracja dwóch, mocno jednak różnych, indywidualności muzyki elektronicznej, zarówno z dorobkiem, jak i charyzmą, miała ładnie zamknąc główną, sobotnią scenę. Tymczasem byliśmy świadkami jakiegoś trudnego do wytłumaczenia nieporozumienia, gdzie dwóch kolesi w bluzach na zmianę kołysało się przy dekach, w przerwach zabawiając publikę z deka nudnymi (Four Tet) bądź suchymi (Caribou) kawałkami. Energia powstała z tej konfrontacji zdecydowanie nie porwała, po pewnej fazie oczekiwań na rozwinięcie sytuacji rozpoczęły się wędrówki ludów pod sceny namiotowe. Szkoda i przykro. Pod koniec września Caribou, w pojedynkę, otwiera koncert Radiohead w Berlinie. Ciekawe, jakie rozdanie nastąpi wtedy, bo po sobocie chyba nadal mam kaca. [Dominika Chmiel]

Zdecydowanie największe rozczarowanie Nowej Muzyki. Może formuła back2back sprawdziłaby się w klubie czy w namiocie, a nie na największej scenie festiwalu, która do tego była najbardziej pechową. Praktycznie na każdym koncercie szło coś nie tak. Do tego panowie nie wydawali się być bardzo zachwyceni, że muszą puszczać muzykę przez całe trzy godziny, leniwie zmieniając się za konsoletami. Zdecydowanie wolałbym ich zobaczyć oddzielnie, podczas ich autorskich występów. [Wojtek Irzyk]


The Gaslamp Killer dj se
Hipno Stage
02:00
Czegoż tu nie było! Marsz Imperialny, "I am the walrus", Kanye West, Roots Manuva, "Airbag" Radiohead - prawdziwy sprawdzian z muzycznej elokwencji. Dziki wzrok, dziki włos, dziki taniec za DJ-ką. Przed nią zresztą też, publiczność żywo reagowała na wszystkie klasyczne wtręty, uśmiech nie schodził nam z twarzy, powtarzaliśmy sobie tylko w kółko, że "koleś jest napraaawdę straszny". I był. Pozamiatane i zbite szklanki, a prawdziwe zniszczenie miało dopiero nadejść. [Dominika Chmiel]
Amerykanin nie jest najlepszym DJ-em świata, ale za to jest niesamowitym showmanem. Dodać do tego świetną selekcję hip-hopowych, trapowych i wszelakich basowych bangerów (plus odrobiny rocka), i otrzymaliśmy niezwykle wybuchową mieszankę. Gaslamp Killer nie zawiódł mnie zarówno dwa lata temu, jak i w ostatni weekend. Osobiście uwielbiam tego gościa, więc moja opinia jest dość subiektywna, ale wiem, że ten występ podobał się wielu osobom. Gaslamp, wracaj do nas jak najszybciej. [Wojtek Irzyk]

TNGHT
Hipno Stage
03:00
Wszystko, co przeczytaliście wcześniej o tym gigu, jest prawdą. Sobotnia noc Taurona należała do TNGHT, nastąpiło oficjalne oberwanie. "Bugg'n" na zawsze, peace, love and nasty. [Dominika Chmiel]

Zdecydowanie mój numer jeden tego festiwalu. TNGHT są w tej chwili niesamowicie rozchwytywani. Ich utwory słychać prawie w każdym nowym około hip-hopowym secie, na jaki można trafić w sieci. Na samym Tauronie kawałki Hudsona i Lunica leciały prawie bez przerwy, szczególnie na bardzo tanecznie nastawionej scenie Red Bull Tourbus. Ale hype to nie wszystko, oni naprawdę robią świetna muzykę i równie świetnie prezentują ją podczas setów. Oprócz ich własnych produkcji występ nie obył się bez takich wesołych hitów jak „Rooster In My Rari” Waka Flocka Fame'a czy „Mercy” Kanye'ego Westa. Widziałem ich już drugi raz tego lata i zapłacił bym dużo, aby doświadczyć tego po raz kolejny. [Wojtek Irzyk] 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.