sobota, 11 sierpnia 2012

Relacja: OFF Festival 2012 - dzień trzeci

Relacja z ostatniego dnia OFF Festivalu.









Łona & Webber
Scena mBanku
16:10


Byłem przez pierwsze piętnaście minut, potem poszedłem do stoiska SeeYouSoon, zahaczyłem o Afro Kolektyw, kupiłem kolę i dokończyłem przy ogrodzeniu gastro. Pograli z nowej płyty, pograli ze starych albumów, a wielki wiwat i czapki w górze podczas „Rozmowy” można było wyczaić w toi-toiu. Wyglądało to dobrze, naprawdę dobrze. Jak by to powiedział Numer, zawsze spoko. Bo koncerty Łony i Webbera zawsze są spoko. „Możecie polecić jeszcze jakieś koncerty które już wiecie że będą dobre jeszcze zanim się odbędą?” zapytano nas – JAKŻE IRONICZNIE na fejsbuniu. Jaha, możemy, jeśli akurat mowa o Łonie. [Piotr Strzemieczny]

Mimo dość wczesnej godziny musiałam pojawić się na tym koncercie, gdyż z podobnego powodu ominęłam ich występ na Openerze. Na szczęście dotarłam o czasie i bardzo się cieszę, bo był to jeden z lepszych hip-hopowych koncertów jakie widziałam (a widziałam wiele!). Łonie towarzyszyli: na mikrofonie Rymek, na deckach Webber oraz żywa perkusja, dzięki której koncert stał się bardziej dynamiczny. Temperatura powietrza przekraczała 30 stopni, słońce świeciło nam w plecy, a artystom w twarz, ale mimo to wszyscy mieliśmy siłę na podskoki pod sceną. Nie zabrakło takich „szlagierów” jak „Rozmowa”, „Nie pytaj nas”, „Nie ma nas” a także „Kaloryfer”, który jeszcze podkręcił i tak już gorącą atmosferę. [Agnieszka Strzemieczna]

Afro Kolektyw
Scena Trójki
16:10


Lubię Afro Kolektyw, no po prostu lubię. Może jakimś megawielkimfanem nie jestem, ale dowcipy i barwne teksty Michała Hoffmanna bawią mnie odkąd dostałem na kasecie Płytę pilśniową. Łonę też lubię jeszcze z czasów, kiedy ukazywał się (ta dam) magazyn „Steez”(kiedy to było!). No ale o Afro mowa, a ci nie wypadli najlepiej (korzystniej brzmią jednak w klubach). Wypchany namiot, upalny i duszny namiot, a poza namiotem słońce nie sprzyjały. Dodatkowo nagłośnienie, przez które uszy aż płakały, a Afrojax musiał przekrzykiwać instrumenty. Wróciłem na Łonę (i Webbera rzecz jasna). [Piotr Strzemieczny]

Jacaszek
Scena Eksperymentalna
17:00


Festiwalowa aura nie sprzyja skupieniu niezbędnemu do dobrego odbioru muzyki ambient. Jak tu kontemplować delikatną muzykę Jacaszka ze świadomością, że trzech znajomych wyciąga Cię na piwo, za chwilę gra Ty Segall, jest tłok, upał i do tego chce Ci się jeść. Występ odebrałem trochę tak, jak promocyjny poczęstunek w supermarkecie – chętnie sprawdzę w domu, ale na pewno nie jestem w stanie się delektować w tej chwili. [Jakub Lemiszewski]

Ty Segall
17.50
Scena Trójki


Pół OFFa spuszczało się nad tym gigiem. Może mieli rację, ale ja przy trzeciej piosence granej na to samo kopyto zacząłem się nudzić. Wiem, że fajnie. Wiem, że bezpretensjonalnie i z wdziękiem, no ale ja nie mogę. Jestem drętwy. [Mateusz Romanoski]

Zaraz po Thurstonie i Kim był to najbardziej wyczekiwany przeze mnie koncert festiwalu. W przeciwieństwie do Iggiego Popa, Ty Segall nie musiał udawać rock’n’rollowego drapieżca – on nim po prostu był. Zespół wystąpił w najświeższym składzie z Mikalem Croninem na basie, co było dla mnie niespodzianką. Poszły kawałki z najnowszej płyty Slaughterhosue – było niszczycielskie „Death”, przewinęło się fenomenalne „Tell Me What’s Inside Your Heart”. Były też klasyki takie jak „Sad Fuzz” czy „Girlfriend”. Co chwilę Ty Segall sypał mięsistymi riffami jak z rękawa. Pod sceną szaleństwo – zbliżone do tego, co działo się na Pissed Jeans, tylko bardziej radosne. W pewnym momencie Ty Segall rzucił się z gitarą w tłum, ktoś wbiegł na scenie, ktoś biegał w samych majtkach. Cudowna energia tego koncertu zostanie na zawsze w mojej pamięci! Po koncercie członkowie zespołu uśmiechali się do siebie z lekkim niedowierzaniem. Chyba byli zadowoleni z tego występu. Swoją drogą największe zagęszczenie najładniejszych dziewczyn na Offie było właśnie na tym koncercie. [Jakub Lemiszewski]

Papa M
Scena Eksperymentalna
18:45


Człowiek legenda w towarzystwie ziomka gra takie ładne pejzażyki na styku folków i ambientów – pełne skupienia. Spoko się leżało na trawie. [Mateusz Romanoski]

The Twilight Sad
Scena Trójki
19:40



Pięciu kolesi, z czego gitarzysta wygląda jakby się urwał z zespołu death metalowego, sekcja rytmiczna rodem z angielskich pubów (byłem to wiem), klawiszowiec, który jest smutniejszą wersją Toma Popa z Ed Wood i znerwicowany nadwrażliwiec na wokalu. Między numerami banda nieśmiałych chłopców, podczas grania banda bezlitosnych ekstrawertyków. Coś, co z początku wyglądało na troszkę pretensjonalną, czerpiącą z epileptycznych tańców Iana Curtisa zabawę już w okolicach trzeciego numeru przerodziło się w kompletnie rozpieprzający gig. Przedostatni numer, podczas którego pod scenę przedarł się koleś z twarzą i przedramionami pooranymi przez życie (potem mignął mi jeszcze na swansach i okazało się zresztą, że gra w zacnym Jeniferever) był moim momentem tego festu. Świetny koncert. [Mateusz Romanoski]

Kim Gordon / Ikue Mori
Scena Eksperymentalna
20:45

W drodze na Kim mijałem masę rozżalonych ludzi, którzy chcieliby chyba pójść na Sonic Youth i raczej nie mieli okazji zaprzyjaźnić się z solowymi eksperymentami Kim. Dla mnie panie walnęły bardzo zacny, transowy, zgrzytliwy, doprawiony świetnymi wizualkami gig. I tyle. Kto chciał piosenek, miał Thurstona. Kto chciał noise'u, miał Kim. [Mateusz Romanoski]

Kim podobnież się obraziła na organizatorów; wieść gminna niesie, że chciala rozszarpać akustyków i że po koncercie była zniesmaczona. OK., miała prawo, troszkę ziomki spieprzyły.
Fani zebrani w eksperymentowym podobnież byli zawiedzeni; mówi się, że oczekiwali czego innego, niż brzdąkanie przez dziesięć minut tego samego dźwięku, że to brzmiało jak soundcheck. OK., mieli prawo, jeśli nie znali jej solowej twórczości. Może i byłem krótko, może i nie stałem pod samą barierką i nie wyciągałem ręki w górę czekając na przybicie piątki z Kim (albo Ikue). Ale stałem i widziałem, a przede wszystkim słyszałem i było bardzo spoko. [Piotr Strzemieczny]

   
To było poważne duchowe doświadczenie, o którym ciężko jest mi pisać w przyziemnych kategoriach dobrego lub złego koncertu czy dobrze bądź źle ułożonej setlisty. To było coś dużo więcej. I nie chodzi tutaj o to, że zobaczyłem na żywo jedną z najwspanialszych kobiet na świecie. Ten koncert był rozdzierająco smutny, to było muzyczne przedstawienie depresji pełne przeszywającej szczerości. Kim odsłoniła nam najbardziej intymne, czułe miejsca swojej duszy, wylały się strach i krzywda. Towarzysząca z boku Ikue Mori zapętlała i nakładała na siebie kolejne warstwy gitarowego hałasu, dodając do niego klaustrofobiczne elektroniczne odgłosy. To wszystko było wstrząsające. Swoją drogą depresyjny, samobójczy wręcz występ Kim w dziwny sposób kontrastował z młodzieńczą beztroską rozbrykanego Thurstona. Może mężczyźni rzeczywiście ciągle są dziećmi. [Jakub Lemiszewski]

Dâm-Funk
Scena Leśna T-Mobile
20:45


To była powiększona porcja prawdziwego, dobrego funku. Damon G. Riddick poruszył do żywego tłum zgromadzony pod Sceną Leśną. Chyba nikt nie stał spokojnie, a tym bardziej ci, którzy dopchnęli się pod samą barierkę. Klimat oscylował między bardziej nowoczesnym, rytmicznym graniem w okolicach nu disco, a ciepłym, staroszkolnym funkiem z klawiszami w stylu Prince’a. A wszystko to podbite rewelacyjną perkusją. Na koniec Damon poleciał trochę sentymentalnie, tym samym zostawiając nas z muzycznym niedosytem i pytaniem – dlaczego koncerty na OFFie są takie krótkie?! [Agnieszka Strzemieczna]



Battles
Scena mBanku
22:00


Nie tak sobie wyobrażałem Battles na żywo, a bardzo czekałem na ten gig. Ciekawie było tylko na początku, bo potem nowojorczycy stali się po prostu nudni. Zresztą chyba nie tylko ja tak myślałem, bo - przynajmniej przy lewym telebimie – dużo osób spało, a lepszym rozwiązaniem było podskoczenie na końcówkę Connana, zahaczając o stoisko Nasiona, Wytwórni Krajowej czy Thin Man. [Piotr Strzemieczny]

Connan Mockasin
Scena Trójki
22:00


Na występ Connana biegiem udałem się po kilku piosenkach Battles, dlatego nie udało mi się zobaczyć całego występu Nowozelandczyka. Czego szczerze żałuję... Te trzy piosenki (w tym kilkunastominutowy "Forever Dolphine Love") sprawiły, że naprawdę dobrze się poczułem. Całość wywarła na mnie dobre wrażenie, no może poza troszkę koślawym wykonaniem jednego z przebojów Michela Jacksona na sam koniec. Podczas ich występu ze sceny biła tak niezwykle pozytywna aura, że trudno było mi się nie uśmiechać jak wariat przez cały czas. Świetny klimat zawdzięczaliśmy przede wszystkim samym muzykom, którzy bawili się równie dobrze jak publiczność, cały czas utrzymując z nią niezwykle pozytywny kontakt. [Wojtek Irzyk]

Stephen Malkmus and the Jicks
Scena Leśna T-Mobile
23:05


Było Pavement, było też the Jicks w Polsce ostatnio. Raz w ubiegłym roku, kolejny raz teraz. Stephen Malkmus musiał się w naszym kraju zakochać, a dowodem tego dobry koncert. The Jicks pokazali klasę, wokalisto-gitarzysta również. Scenicznie to petarda, chociaż Malkmus raczej wygląda na osobę, która nie posiada w sobie aż tyle siły. Rwał na gitarze, śpiewał ile tylko miał mocy w gardle. Troszkę też pogadał, ale co tam, on mógł sobie na to pozwolić. nie zabrakło największych hitów z Mirror Traffic, w tym rewelacyjnego "Senatora" czy openera ostatniej płyty "Tigers". Było mega. [Piotr Strzemieczny]

Henry Rollins
Scena Eksperymentalna
23:00


Były punkowiec jeździ po świecie i opowiada anegdoty ze swojego życia. A że te (życie) miał barwne, to i stand-up mu całkiem wyszedł. Ludzi było co nie miara (dziwne!), ale to w końcu Rollins, legenda. Można było się pośmiać, ale jedno trzeba przyznać: jakież doświadczenia życiowe ma Henry, ileż on doświadczył. To budzi wrażenie. [Piotr Strzemieczny]

Swans
Scena mBanku
00:05


Każdy wie, że urwali dupę. Każdy już słyszał, że techniczny chuj. Gira musi mieć bardzo niedopieszczone ego, żeby już po zakończeniu najdłuższego gigu festiwalu napawać się tym, że ludzie się cieszą, że zakłada kapelusz, ale w sumie... Należy mu się. [Mateusz Romanoski]

To było dobre przez jakieś trzydzieści do czterdziestu minut. Swans grali długo, głośno i psychodelicznie, dużo ponad regulaminowy czas. Gdybym był gruppies Giry, pewnie bym doznawał, a liczba mikroorgazmów zapewne wynosiłaby więcej niż liczba minut koncertu Swans. Ale że nie wyczekiwałem szczególnie Łabędzi na tegorocznym OFF Festivalu i nie miałem popularnego na fb "chleba dla Swans", posiedziałem, poleżałem, posłuchałem i poszedłem. [Piotr Strzemieczny]


Iceage
Scena Trójki
00:10


Kiedy wszyscy doznawali na The Swans (doznawałem, przez chwilę i jakoś tak miernie, i ja ), w namiocie Trójki odbywał się regularny rozpierdol. A że właśnie grali Swans, w namiocie było miło, cicho i spokojnie kameralnie i punkowo. Pogo, crowdsurfing i dobra muzyka, na którą składał się zagrany chyba w całości jedyny album Iceage, New Brigade. Takie zespoły są potrzebne na OFF-ie, czysta petarda, muzyczna energia. [Piotr Strzemieczny]

Myślę, że każdy festiwalowicz przed danym wydarzeniem zakłada sobie minimum koncertów, jakie musi zobaczyć na danym evencie. Na mojej liście znalazł się kopenhaski kwartet Iceage. Najbardziej spodobało mi się to, że te nastoletnie chłopaki wniosły trochę życia do trochę sztywnej i poukładanej Offowej atmosfery. Ich koncert nie był najlepszym, na jakim byłem w moim życiu, ale naprawdę dobrze się na nim bawiłem. Nie mając szerokiego repertuaru Iceage grali utwory z ich jedynego albumu New Brigade, będącego nieco złagodzoną mieszanką punka i hardcore'u oraz garażowego rocka. Na koncercie grali nieco mniej melodyjniej niż na albumie, ale w ich muzyce nie o to chodzi. Grunt, że wszyscy się świetnie bawili. Przynajmniej ci, co przyszli na ich koncert, a nie Dominique Young Unique, z której występem (ku mojej uciesze) był on zamieniony. [Wojtek Irzyk]

Fennesz & Lillevan
Scena Eksperymentalna
01:25


Czekając na ten koncert, który się opóźnił blisko pół godziny, zdążyłam prawie usnąć, a potem zaliczyć część „Hydrozagadki”. Ale w końcu udało się poczuć mroczny klimat muzyki Fennesza oraz genialnie pasujących do niej wizualizacji Lillevana. Przez chwile daliśmy się ponieść muzyce i wkręcić w lekki trans, który o mały włos nie zakończyłby się snem. [Agnieszka Strzemieczna]


Chrome Hoof – „Hydrozagadka”
Scena Leśna T-Mobile
01:30


Chrome Hoof grał alternatywną ścieżkę dźwiękową do filmu „Hydrozagadka”. Na telebimie za zespołem można było obejrzeć kultowy obraz sprzed ponad 40 lat. Była to po prostu bardziej współczesna interpretacja, która świetnie pasowała do bohaterskich wyczynów nieustraszonego superbohatera Asa, podążającego za tropem Doktora Plamy i innych czarnych charakterów. Zespół zgrabnie przechodził od jazzu, przez metal, funk, disco aż po electro, a wszystko to wizualnie i wokalnie wspierała charyzmatyczna wokalistka w dość fikuśnym, mimo swoich korpulentnych kształtów, wdzianku. Ten występ potwierdził tylko ponadczasowość obrazu Andrzeja Kondratiuka. [Agnieszka Strzemieczna]

Africa Hitech
Scena Trójki
02:45   


Na ten koncert czekałam prawie całą niedzielę. Niestety opóźnił się ponad 15 minut i na domiar złego sprzęt dźwiękowy na trójkowej scenie raczył się popsuć, co odebrało mi radość z odbioru tłustego bassu i szalonego, połamanego beatu. Niestety muzyka trzeszczała i brzmiała trochę jak z zaświatów, ale pomijając problemy techniczne – chłopaki zagrali technicznie bardzo fajnie, tak jak to mają w zwyczaju. Bardzo tanecznie, z mocnym, pulsującym bassem (którego trzeba było się w większej części domyślić, jak bardzo głęboki on jest…). Udało mi się wykrzesać z siebie resztki festiwalowych sił, aby poskakać trochę do jungle przechodzącego w dancehall, chociaż w zasadzie ich muzykę ciężko jednoznacznie zaszufladkować. Części spajające wszelkie gatunki muzyczne, jakie przeplatali Mark i Steve, to właśnie charakterystyczny bass i solidny beat. [Agnieszka Strzemieczna]

Zachęcony genialnym albumem Africa Hitech oraz ich świetnym setem, który zaprezentowali na festiwalu Dour w Belgii, postawiłem sobie za punkt honoru poczekać do 3 w nocy i zobaczyć, co tym razem mieli do zaoferowania swoim fanom. Niestety, ale jak na tę porę zaczęli dość chimerycznie i łagodnie, kiedy to jeden z członków duetu - Steve Spacek - zaczął soulowo podśpiewywać do puszczanych przez siebie utworów. Jednak z czasem dwójka się rozkręciła i ku uciesze zebranych słuchaczy puściła swój największy hit „Out In The Streets”. Dalej była to mieszanka łagodnych jungle'owych klimatów ze skocznym i basowym UK funky. Niestety, jak na taką imprezę, zdecydowanie zawiodło nagłośnienie.... Było po prostu za cicho. Zadowolony jestem, że udało mi się ich ponownie zobaczyć, jednak nie był to występ moich marzeń. [Wojtek Irzyk]


+ BNNT
Był poranek. Oglądałem z kolegami „We don’t care about music” na polu namiotowym. Nikt nie spodziewał się tego, co zaraz się wydarzy. Nagle nastąpił zamach, ludzie zaczęli biegać w popłochu po całym polu, z nieba słyszeliśmy przesterowany grzmot. Tak, to BNNT! Przyjazd zielonej ciężarówki przyozdobionej paprotkami i czarnymi flagami zdezorganizował na dłuższą chwilę życie kilkuset ludzi na polu namiotowym. Noise-rockowy atak może nie trwał zbyt długo, ale był naprawdę zaskakujący. [Jakub Lemiszewski]


Tekst: Wojtek Irzyk, Jakub Lemiszewski, Mateusz Romanoski, Agnieszka Strzemieczna, Piotr Strzemieczny
foto: Daria Juel

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.