piątek, 17 sierpnia 2012

Relacja: Afghan Whigs w Proximie


Afghan Whigs w Warszawie? Może nie TOP 10 życia, ale myślę, że pierwsza dwudziestka na bank.







Przeniesienie koncertu Afghanów do Proximy nie napawało optymizmem, ale ostatecznie być może dobrze się stało. W Palladium sala świeciłaby pustkami, a tak, mimo dosyć szczególnej mieszanki publiczności i dalej niespecjalnie satysfakcjonującego nagłośnienia, Dulli z ekipą zwyczajnie rozpieprzyli. Może nie TOP 10 życia, ale myślę, że pierwsza dwudziestka na bank. 



Otwierający koncert, akustyczny set Coldair i Oliviera Heima z Tres.b stosunkowo dobrze zapełnił czas pomiędzy przekroczeniem progu Proximy, a koncertem The Afghan Whigs i spotkał się z ciepłym przyjęciem tej części publiki, która nie śpieszyła się, żeby zdążyć z jeszcze jednym piwem przed koncertem gwiazdy wieczoru.


Potem trochę narzekania jakiejś parki za mną na to, że Dulli nie wychodzi, a oni nie zdążą na pociąg, trochę okrzyków „Afghan grać, kurwa mać”. Fajnie, pomyślałem sobie, w końcu Proxima to klub studencki z tradycjami. Wszystko to jednak przestało mnie specjalnie interesować, kiedy popłynął wstęp do Crime Scene Part One. Koncert zaczął się od tego samego numeru, od którego zaczęła się moja przygoda z tym składem. Potem zaserwowali nam prawdziwe greatest hits na żywo, doprawione, jak zwykle w przypadku Dulliego (w którego przypadku powrót do starego składu zbiegł się z powrotem do starej wagi) dużą porcją mniej lub bardziej zaskakujących coverów (bezpretensjonalnie hardrockowe Little Darling z repertuaru Thin Lizzy, Over My Dead Body Drake'a wciśnięte w When We Two Parted, Sail To Moon Radiohead w You are my flower i znane z nagrań po reaktywacji see and don't see Marie „Quennie” Lyons i Lovecrimes Franka Oceana) i wrodzoną gwiazdorką. Chciałoby się wypisać momenty, ale właściwie ten koncert był jednym wielkim momentem. Pomijając wspomniane wcześniej proximowskie nagłośnienie, na którym chyba połowa składów brzmi jakby grała coś udającego shoegaze (gratuluję każdemu, kto słyszał smyki i klawisze, które były praktycznie niesłyszalne, a gitary często zlewały się w jedną wielką ścianę) i festyniarską atmosferę wśród kilku panów, którzy tak się ucieszyli z wizyty Afganów, że rzucali sobą nawzajem w ludzi przed nimi (nie mogę sobie wyobrazić osoby, która czerpie satysfakcje z obcego, spoconego tyłka lądującego na głowie), był to koncert o którym będzie opowiadać się wnukom.


Mateusz Romanoski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.