poniedziałek, 30 lipca 2012

Recenzja: Purity Ring – "Shrines" (2012, 4AD)

Choć chillwave i witch-house nie są już tak świeżymi i popularnymi estetykami, jak chociażby dwa lata temu, to jednak na debiutancki album kanadyjskiego duetu Purity Ring niezal światek czekał z zapartym tchem. Było warto?










Oprócz wymienionych łatek na Shrines odnajdziemy jeszcze popową melodykę, zahaczające o hip-hopową rytmikę podkłady (za które odpowiedzialny jest Corin Roddick), pierwiastki post-dubstepu oraz trochę feelingu spod znaku r'n'b. Na papierze zatem materiał wydaje się niezwykle interesującą i eklektyczną mieszanką różnych stylów. W praktyce jednak nie jest już tak kolorowo. Wszystkie indeksy na krążku mają mocno schematyczną budowę i są do siebie bardzo podobne. Kompozycje mają szkicowy charakter i dość prostą strukturę. Rytmika piosenek na Shrines przywołuje na myśl chociażby Clamsa Casino, natomiast warstwa muzyczna często jest przyspieszana lub zwalniana w obrębie sampli. Nie ma co ukrywać, siłą muzyki Purity Ring ma być klimat i atmosfera. W sferze kompozycji za wiele się tutaj nie dzieje. Kolejne kawałki nie wnoszą nowej jakości i nie zaskakują niczym ciekawym, nawet po kilkunastu odsłuchaniach. Co więcej, niektóre fragmenty przy większej ilości odtworzeń stają się męczące i nudnawe ("Grandloves", "Saltkin"). 

Ale znajdziemy również na debiucie Kanadyjczyków utwory znakomite, jak chociażby "Fineshrine". Nie może dziwiĆ fakt, że ostatnio został nowym singlem, promującym całość. Słodki i dziewczęcy tembr Megane James, który budzi skojarzenia z głosem wokalistki Late Night Alumni, wtapia się w melodyjny podkład i wynosi go na wyżyny popowej piosenki. Na luzie najlepszy fragment płyty i jeden z najbardziej chwytliwych singli tego roku. Ciekawie prezentują się również "Obedear", ewokujący stylistykę debiutu Crystal Castles, "Belispeak", który z kolei ma w sobie coś z Silent Shout, i otwierający całość "Crawlersout", który trochę przypomina to, co na swoich płytach robi Alan Palomo aka Neon Indian.

Shrines to naprawdę ciekawy melanż chillwave'u i witch-house'u, niepozbawiony jednak skaz i mielizn. Bo gdy przyjdzie mi ochota na posłuchanie chillwave'u, to puszczę sobie Causers, a jeśli najdzie mnie na witch-house, wtedy poratuje mnie chociażby Holy Other. Jednak zlekceważenie albumu Kanadyjczyków byłoby na pewno niesłuszne. Bo jeśli duet jest w stanie pisać takie perełki jak "Fineshrine", to w przyszłości może jeszcze sporo namieszać. Miejmy nadzieję, że tak się stanie.

6.5/10


Tomasz Skowyra

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.