Przez kilka najbliższych piątków będziemy publikować wywiady z osobami związanymi z branżą muzyczną na temat kondycji tegoż rynku w Polsce. W pierwszym "numerze" rozmawiamy z Jackiem Szabrańskim, członkiem The Car is on Fire i Nerwowych Wakacji, a także współzałożycielem Wytwórni Krajowej. Zapraszamy do długiej - ale mamy nadzieję, że tym samym przyjemnej - lektury.
Czy opłaca się bycie muzykiem w Polsce?
Tak. To jedna z piękniejszych rzeczy, jaką można robić w
życiu.
Mówisz to patrząc
przez pryzmat samego zainteresowania, ale poruszmy aspekt ekonomiczny.
Na pewno nie jest to zawód, który warto wybierać kierując
się aspektem ekonomicznym. Trzeba mieć tego świadomość.
Jednak przychodzi
czas, kiedy z dosyć młodzieńczej zajawki przeradza się to w życiowy wybór. Tak
jak w przypadku The Car is on Fire - musieliście zacząć myśleć ekonomicznie –
„czy to jest opłacalne?”.
Na pewno, masz rację, jednak wpierw trzeba by zastanowić
się, co w tym kontekście oznacza słowo „opłacalny”. Czy chodzi o to, że się
bogacę odkładając co miesiąc oszczędności na koncie, czy też, że jestem w
stanie utrzymać na przykład trzyosobową rodzinę, czy że utrzymuję tylko samego
siebie. Generalnie zawód muzyka to zawód wolny i, jak każdy z tej kategorii, stwarza
pewną przestrzeń możliwości, w której poruszanie się może być dość ryzykowne.
Jeśli jednak jesteś dobry w tym co robisz i posiadasz umiejętność podchodzenia
obiektywnie do rzeczywistości rynkowej, to na pewno możesz sobie poradzić i
zrobić bardzo dużo fajnych, muzycznych rzeczy. Wszystko jest tak naprawdę
wynikiem twoich predyspozycji, twoich decyzji i wyborów, natomiast na pewno dużo
bezpieczniej można się poczuć pracując w urzędzie, korporacji, czy na poczcie.
Z The Car is on Fire grasz już bardzo długo. Jak odnajdujecie się na polskim rynku. Chodzi mi o sprzedaż płyt i
frekwencję na koncertach. Jesteście uznaną marką w Polsce, zjeździliście świat…
Przeważnie rytm koncertowy jest ściśle związany z rytmem
wydawniczym czy promocyjnym. Koncerty mają sens wtedy, gdy odnoszą się do
jakiegoś aktualnego, większego wydarzenia związanego z zespołem. Takim
wydarzeniem może być na przykład premiera płyty. Są wyjątki od tej reguły. Zespół
Kamp! nie wydał jeszcze żadnego albumu, a koncertuje z powodzeniem, podobnie
Mitch & Mitch nie muszą niczego wydawać by przyciągnąć publiczność na każdy
swój show. W przypadku grup, których główna aktywność skupia się w studio
podczas tworzenia i aranżowania materiału, wygląda to jednak tak, iż najpierw jest
premiera nowej płyty, równolegle ma miejsce jej promocja, a następnie rozpoczyna
się koncertowanie. Gdy kończy się trasa, zespół znowu zaczyna pracować nad
nowym materiałem, pojawia się album i kolejne koncerty. I tak dalej. W tym
trybie na biletowanych, klubowych koncertach takiego zespołu jak The Car is on
Fire przewija się średnio każdorazowo sto-sto dwadzieścia osób. Czasem
publiczność dopisze i na widowni jest kilka setek, a zdarza się też tak, że
tych osób pojawi się bardzo mało. Zwłaszcza, gdy jest to występ przypadkowy.
Wtedy bywa, że gramy koncerty dla trzydziestu osób. Obserwując ten trend w
kilkuletniej perspektywie na przykładzie różnych zespołów, mam wrażenie, że po
zachłyśnięciu się muzyką żywą, gitarową, moda na koncerty klubowe wśród młodzieży
miejskiej, bo to ona głównie tworzy widownię sceny niezależnej, powoli się
zużyła. Duże festiwale, czyli Opener, OFF, Coke Festival zapewniają co roku
najgorętsze gwiazdy rodzimej sceny plus występy zagranicznych tuzów i to na
dodatek w jednym miejscu i za rozsądną cenę, więc ta fala entuzjazmu dla
lokalnych koncertów pojedynczych artystów opada. Ludzi jest, moim zdaniem, zauważalnie
mniej niż chociażby trzy lata temu.
A co sądzisz o
cenach biletów za koncerty klubowe, jak i o samych warunkach dla artystów za
koncerty?
Tutaj są dwa aspekty. TCIOF nie gra za bilety, gra za
stawki, czyli już z góry ustalone pieniądze.
I nawet w związku z
tym jest Wam łatwiej niż młodym zespołom, które zmuszone są grać albo za wpływy
z biletów, albo za procent z bramki.
Jacek Szabrański prezentuje katalog płytowy WK |
Jeśli zaś chodzi o ceny biletów, to mam tu mało popularne stanowisko, a mianowicie jestem zdania, iż bilety na tak wyjątkowe wydarzenie, jakim jest koncert na żywo, powinny być droższe niż cena piwa w knajpie. I to kilkukrotnie. W rzeczywistości zaś jest tak, że od kilkunastu lat ceny biletów na koncerty grup niezależnych wahają się między 15 a 25 złotych, mimo że w międzyczasie samo paliwo podrożało trzykrotnie. Czyli realna płaca muzyków, pomimo wyrabianego stażu, wzrostu doświadczenia i estymy zamiast rosnąć - maleje. Ta relatywnie niska cena to jakaś psychologiczna bariera, której nie są w stanie pokonać organizatorzy koncertów klubowych, bo nie wierzę że fani Ścianki nie byliby w stanie zapłacić tyle samo za koncert swojego ulubionego zespołu, co fani Strachów na Lachy.
Koncerty to jedno,
natomiast drugim sposobem zarabiania przez zespół są – Teoretycznie – płyty.
Jak to jest w przypadku The Car is on Fire?
W ogóle nie zarabiamy ze sprzedaży płyt. Zespoły
niezależne nie zarabiają na tym. To jest bardzo złożony temat. TCIOF to zespół,
który ma podpisany kontrakt z dużą wytwórnią płytową. W ramach tego kontraktu
ma zagwarantowane pieniądze na np. nagranie płyty, czy na realizację klipu.
Jednocześnie zaś nakłady albumów są zdecydowanie mniejsze niż mogłyby być
dziesięć czy piętnaście lat temu, w związku z tym nie jestem pewien, czy
przedsięwzięcie się w ogóle bilansuje. A powód jest jeden i wszyscy go znają –
fizyczne nośniki sprzedają się bardzo słabo. Do tego dochodzi fakt, iż w
przypadku muzyków niezależnych zapisany w kontraktach udział procentowy w
zyskach ze sprzedaży płyt jest – przynajmniej w majorsach – naprawdę niewielki,
i często w pierwszej kolejności udział ten spłaca poniesione przez firmę
koszty.
Także nie, nie zarabia się ze sprzedaży płyt w takim zespole jak nasz, działającym na tak wąskim rynku docelowym.
Gdzie upatrujesz
przyczyn słabej sprzedaży płyt?
Z pewnością związane jest to z Internetem. Dziś, jak
wiemy, muzykę niemal każdego artysty można mieć za darmo w trzydzieści sekund. Do
tego zmienił się nośnik i większość młodych słuchaczy przerzuciła się na ipody
i inne odtwarzacze standardu mp3, zatem fizyczny krążek stał się zwyczajnie
zbędny. Warto zwrócić tez uwagę na fakt, że od zawsze takim głównym strumieniem
napędzającym sprzedaż płyt byli słuchacze nasto i dwudziestokilkuletni, czyli
młodzież i osoby na progu dorosłości. To oni chodzili na koncerty, oni kupowali
płyty i sprawiali, że ten biznes się kręcił. Co ciekawe, obecnie sprzedaż płyt
utrzymywana jest w dużej mierze przez ludzi z kategorii wiekowej „30+”, czyli
tych, którzy mają już trochę kasy w kieszeni, a którym nie chce się chodzić po
forach internetowych, szukać linków do pirackiej muzyki lub zwyczajnie nie
wiedzą jak to zrobić. Tacy ludzie idą więc po prostu do sklepu i kupują kompakt.
To dlatego raz po raz w górnej części OLIS-u pojawiają się na przykład jazzowe
składanki. To jest muzyka dla dorosłych. Młodzi zaś rozumieją Internet i
używają go w niemal każdej dziedzinie życia, to jest ich zupełnie naturalne
środowisko. I stąd też biorą muzykę.
Internet daje
również możliwość kupowania utworów. Czy to się przekłada na sprzedaż utworów?
W Stanach Zjednoczonych przekłada się, w Polsce jeszcze
nie, ale my mamy jeszcze tradycje porozbiorowe, pookupacyjne, pokomunistyczne,
które sprawiają, że największą wartością jest umiejętność kombinowania,
niepłacenia, radzenia sobie poza obowiązującym systemem. A przy sprzedaży
plików mp3 jedynym wyznacznikiem jest tylko i wyłącznie kwestia uczciwości
słuchacza, to ona decyduje, czy pieniądze trafią do muzyków czy nie. W Polsce
to jest wyjątkowo mało wdzięczny temat, ale moim zdaniem nie beznadziejny. I
właśnie trzeba pracować nad tym, aby ta sytuacja uległa zmianie.
Spytałem o to, bo
jesteś współwłaścicielem Wytwórni Krajowej i jedną z możliwości, jakie dajecie
polskim słuchaczom, jest udostępnianie utworów w formacie Mp3 według bardzo
ładnej zasady „zapłać ile chcesz”. Czy to się przekłada na tę sprzedaż czy
ludzie po prostu wykorzystują możliwość?
Oczywiście, że większość ludzi wykorzystuje tę możliwość,
ale jednocześnie jest tak, że spora część słuchaczy bardzo pozytywnie
zareagowała na naszą inicjatywę. Dostaliśmy wiele maili zwrotnych z całej Polski
z takim wsparciem słownym. Mogliśmy poczuć silny entuzjazm dla tej idei. Myślę,
że to dlatego, iż udało nam się stworzyć możliwość atrakcyjnej wymiany dóbr poza
znanym, tradycyjnym systemem. Dochodzi tu do znacznie bardziej bezpośredniego i
bliskiego kontaktu między artystami a odbiorcami muzyki, bo – choć zabrzmi to
może trochę naiwnie i górnolotnie - jego fundamentem są takie wartości jak
zaufanie i współodpowiedzialność za istnienie sceny niezależnej. W tradycyjnych
sklepach zakup odbywa się anonimowo, nie ma w ogóle miejsca na relację. Tutaj
zaś wymiana wynika z relacji, jest jej efektem. Właśnie w taką sprzedaż inwestuję
dużo swojej wiary i energii. Jestem przekonany, że ludzie chcą być w porządku,
trzeba tylko stworzyć przestrzeń, w której te pozytywne cechy będą mogły się
wyłonić i zaowocować. Wierzę w to, że nasze działanie się odpłaci również w
ekonomicznym wymiarze. Wytwórnia Krajowa cały czas balansuje na granicy
opłacalności, być może również dlatego, że system o którym mówimy jest wciąż
dość awangardowy, a my dopiero zaczynamy promocję całej idei uczciwej wymiany
muzyki. Chcemy zaprosić słuchaczy do współtworzenia niezależnego, nowoczesnego
rynku. Jednocześnie myślę, że słuchacze tzw. muzyki alternatywnej to właśnie te
osoby które mogą podołać takiemu wyzwaniu. Bo są to osoby wyjątkowe już z
założenia, które w muzyce czy w ogóle w kulturze szukają satysfakcjonującej
treści estetycznej czy emocjonalnej trochę głębiej, nie powierzchownie,
wkładają więc już na wejściu pewien wysiłek. Dodatkowo są to osoby często bardziej
wrażliwe, bardziej subtelne i w jakiś sposób bardziej wewnętrznie przestronne.
Drzemie w nich ogromny potencjał, moim zdaniem niezbędny, by zainicjować taką
pozytywną zmianę obyczaju, o jakiej mówimy.
Zresztą wiadomo, że
kto będzie chciał, ten znajdzie płytę za darmo w Internecie.
Oczywiście, to prawda, ale Internet to takie samo narzędzie
jak np. nóż. Możesz zdecydować się tuż za rogiem obrabować z jego pomocą
staruszkę. A możesz nakroić chleba i ją poczęstować. Może w zamian dostaniesz
jabłuszko. To jest oczywiście taka mocno upraszczająca metafora, ale oddaje z
grubsza sens. Nam zależy na tym, żeby uświadomić sobie nawzajem warunki, w których wspólnie działamy, zrozumieć, że
po drugiej stronie tej wymiany są tacy sami ludzie, też miłośnicy muzyki, a nie
jakieś anonimowe koncerny z betonu z kontami w Szwajcarii. Chcielibyśmy, aby
było wiadome to, co artyści niezależni wstydliwie skrywają, czyli fakt, iż za
wydanymi nagraniami stoją często
prywatne oszczędności wcale niebogatych osób, oraz ich ogromne zaangażowanie i
determinacja. Tak powstaje rzecz bardzo cenna i okupiona znacznym wysiłkiem: album,
który ty możesz teraz od nich pobrać. Więc jeżeli podoba ci się ta muzyka,
chcesz ją wziąć, to proszę, zostaw po sobie jakikolwiek ślad, jakikolwiek
wymierny sygnał, że korzystasz z tej pracy i energii. To według mnie taka
uczciwość decydująca o tym, że mogą zaistnieć w ogóle jakiekolwiek relacje.
Powiedziałeś mi
kiedyś, że na płytę Nerwowych Wakacji w formacie Mp3 był spory odzew, że ludzie
ją kupowali. A jak to się przekłada na inne wasze pozycje wydawnicze?
Szczerze mówiąc, Nerwowe Wakacje wygenerowały największy
ruch wokół tego systemu, ale być może dlatego, że jako muzycy grupy i
jednocześnie założyciele Wytwórni zgarnęliśmy bonus od fanów za wykazanie wobec
nich pozytywnej inicjatywy. Zobaczymy co będzie dalej. Generalnie oceniałbym
ten ruch na poziomie piętnastu procent całkowitego obrotu. Teraz zadanie polega
na tym, aby ów udział zwiększyć. Chcemy trafić do pozostałej części, czyli tych,
którzy ściągnęli a nie zapłacili, czy też w ogóle się nie odezwali. Choć zawsze
będzie to tylko zaproszenie, nigdy przymus.
Jako TCIOF jesteś w
majorsie, natomiast Nerwowe Wakacje są w alternatywnej wytwórni. Jakie są
różnice w takiej działalności?
Generalizując, produkcja albumów z muzyką, którą zajmuje
się między innymi Wytwórnia Krajowa, nie przynosi dochodów, a oscyluje na
granicy zwrotów. I nie ma w ogóle znaczenia, czy wydaje ją label niezależny,
czy mainstreamowy. Cała sztuka polega na tym, żeby to zbilansować, żeby ta
działalność przynajmniej nie była stratna. Nie jest to proste, zwłaszcza na
polskim rynku, który jest zacofany, choć stale się rozwija. I może za lat
piętnaście, a może już za pięć będzie na tyle stabilny, aby móc go w końcu
porównywać z niezależną sceną w Niemczech, Stanach czy Anglii. W moim, mało
skromnym odczuciu, jeżeli chodzi o działalność czysto promocyjną w tym
segmencie, to my znamy się na tej robocie równie dobrze co majorsy, a w pewnych
kwestiach mamy nad nimi przewagę. Przede wszystkim dlatego, że my w tym świecie
żyjemy od lat, oddychamy jego powietrzem, wiemy o jego wadach i zaletach, znamy
„dziury w płotach”, swoiste drogi na skróty, przez które my się przeciśniemy, a
duży koncern już niekoniecznie. Dlatego myślę, że możemy zapewnić przynajmniej
równie dobrą promocję tytułów niezależnych, mając do dyspozycji znacznie
mniejsze środki. Nie twierdzę tu absolutnie że w majorsach nie pracują osoby
kompetentne, a wręcz odwrotnie, znam wielu świetnych fachowców oddających swe
usługi korporacjom muzycznym! Po prostu z definicji zajmujemy się inną
przestrzenią rynkową, tam muzykę niezależną naprawdę wydaje się przy okazji
dużych tytułów, które zawsze będą miały priorytet, my zaś się specjalizujemy
właśnie w artystach niszowych. Trochę więc całe to porównanie trzeba traktować
jak zestawienie słonia i myszy. Każde z nich ma w innych aspektach przewagę nad
tym drugim.
Wierzysz, że polscy
odbiorcy alternatywni się rozwiną i zbudują mocny rynek alternatywny w Polsce?
Chcę w to wierzyć. Słabość polskiego rynku alternatywnego
wynikała z ogromnego zacofania jeśli chodzi o dostęp do zagranicznej muzyki. Co
się teraz okazuje, my nie mieliśmy w ogóle świadomości istnienia całych połaci
niezależnej rzeczywistości muzycznej. Kanonem polskiego intelektualisty, którego
ambicje sięgały poza znajomość Dark Side
Of The Moon było Velvet Underground, Zappa, Bowie, Leonard Cohen, Joy
Division, solowy Malcolm Mclaren… Przecież to jest ledwie wierzchołek góry
lodowej, raptem niemrawa reprezentacja tylko niektórych okresów i nurtów, które
przez lata inspirowały cały muzyczny świat. Zaległości, jakie mamy z ostatnich
kilku dekad, teraz dynamicznie nadrabiamy. A to m.in. za sprawą takich inicjatyw
jak Heineken Open’er Festival czy OFF Festiwal, gdzie sukcesywnie pokazuje się
Polakom współczesne, ale i klasyczne już gwiazdy sceny alternatywnej, oraz
dzięki prężnym portalom internetowym, promującym muzykę niezależną.
Czyli odbiorcy muszą
dojrzeć?
Na pewno na poziomie indywidualnym musimy się trochę
podciągnąć, ale dzięki sieci mamy dostęp
do katalogu całego świata i – nie oceniając czy jest to dobre czy złe - umiemy
z tego korzystać. Na poziomie rynkowym do wykonania pozostaje zaś praca
promocyjna. Jeżeli pewna przestrzeń kulturowa wypełniona jest dobrą, ambitną
muzyką, co jest możliwe dzięki otwartym i odpowiedzialnym mediom, to w tej
przestrzeni powstaną dobre zespoły, bo mają się do czego odwoływać, na czym
wzorować i od kogo uczyć. Podobnie jest jeśli chodzi o słuchaczy. Wyrafinowanych
dźwięków trzeba się nauczyć, zrozumieć jakimi kanałami percepcji wędrują,
odkryć w sobie te miejsca. Bez tego doświadczenia jesteśmy po prostu uboższymi
istotami. Jednocześnie zaś mając już tę umiejętność, potrafimy docenić artystów
tworzących rzeczy bardziej wysublimowane, delikatne. Jeśli zaś w przestrzeni
medialnej królują najprostsze zagraniczne hity oparte na jednej progresji
akordowej i prostym bicie, bądź lokalne wtórniki 3/4 artystów zachodnich, w
dodatku z prymitywnymi polskimi tekstami, to powinniśmy spodziewać się dalszej
reprodukcji tego rodzaju wrażliwości, zarówno wśród słuchaczy, jak i twórców
muzyki. Tak było przez około półtorej dekady w Polsce, od początku istnienia
III RP.
A jaką mamy teraz
muzykę w mediach?
W gruncie rzeczy mamy całkiem niezły wybór, jeśli tylko
umiemy z niego korzystać. A to wcale nie jest ani łatwe, ani oczywiste. Jest
radio ESKA, które tłucze głównie jakieś głupoty, choć czasem można tam usłyszeć
dobry dance czy electropop. Są sformatowane rozgłośnie jak RMF i Zet, gdzie gra
się to, co gospodynie domowe wybiorą podczas badań fokusowych, i jest to
najprostsza droga do całkowitej degeneracji kultury. Jednocześnie mamy też
takie zacne rozgłośnie jak Dwójka, Trójka, Roxy, Radio PIN czy szereg sprofilowanych,
niezależnych kanałów internetowych. Jest dostęp do muzyki całego świata.
Telewizja?
Nie mam telewizora, więc nie umiem się na ten temat
wypowiedzieć. Ale z tego co słyszę, też jest lepiej. Program drugi Telewizji
Polskiej zaczął promować artystów, którzy moim zdaniem są cenni. Między innymi post-jazzowa
Niechęć zagrała koncert w programie Poziom 2.0 i zobaczyła to tzw. „Cała Polska”.
Tak, ale z drugiej
strony masz kolejne programy rozrywkowe, które starają się stworzyć nowych
idoli muzycznych.
No tak, ale tak było i będzie. To zupełnie normalne.
Powiem tak, nie wszyscy ludzie są predysponowani kulturowo do tego, żeby
słuchać dobrej muzyki. Pewnie wszyscy by mogli, jednak wymagałoby to od nich
pewnego wysiłku. Natomiast kultura masowa ma to do siebie, że stara się
zagospodarować maksymalnie dużą liczbę jednostek. Wiadomo, że im niższy ten
wspólny mianownik, im mniejsze wymagania, tym większa szansa, że przyciągnie
się do danego produktu tłum. W takim świecie żyjemy i nie ma się co na to zżymać.
Trzeba pozwolić temu zjawisku istnieć, ale jednocześnie pracować nad
stworzeniem przestrzeni rozwoju bardziej wysublimowanej tradycji muzycznej czy
artystycznej. To ważne z wielu powodów. Jednym z nich jest bardzo górnolotna,
ale jednak prawdziwa potrzeba doświadczania piękna w otaczającym nas
krajobrazie estetycznym. Aby powstał piękny stół, serwetka, projekt domu, utwór
muzyczny – potrzebna jest relacja, zaangażowanie, a nawet utożsamienie twórcy z
dziełem. Ta zasada działa tez w drugą stronę; jako odbiorca sztuki czy w ogóle
świata więcej dostaniesz, gdy w ten odbiór włożysz więcej siebie. Przez
„siebie” rozumiem zaś proste zaangażowanie, otwarcie głowy i serca na to czego
chcemy doświadczyć.
A jak, jako odbiorca muzyki alternatywnej,
odbierasz polskie media muzyczne? O radiu powiedzieliśmy, o telewizji, że jej
nie oglądasz, także. A jak to wygląda z prasą i Internetem?
Prasy muzycznej nie ma. To ciekawe, prawda? Rzeczywiście
„Machina” się zwinęła, „Teraz Rock” jeszcze jakoś ciągnie, ale to jest…W ogóle
jakimś ewenementem jest to pismo. Wydaje mi się, że mamy tu do czynienia z tym
samym zjawiskiem, co w przypadku muzyki. Czyli przeterminowany nośnik. Trzeba
temu staremu nośnikowi pozwolić, aby odszedł powoli w zapomnienie. Przynajmniej
mniej drzew pójdzie pod topór. Trzeba umieć powiedzieć sobie „OK, przenosimy się do przestrzeni
internetowej”. Bo przecież to się dzieje cały czas. Szczególnie szybko zaś
w przypadku sztuki związanej z młodymi ludźmi, na przykład takiej, jaką jest
szeroko rozumiana muzyka pop. Jak wspomniałem, to oni byli zawsze tym
„rdzeniem” rynku, który stanowił o tym, co się sprzedaje. Teraz zaś korzystają
priorytetowo z innego medium niż wcześniejsze pokolenia. Nie kupują gazet,
tylko mają laptopy, a w nich przeglądarki internetowe. Nie oznacza to, że
czytają mniej, po prostu czytają w inny sposób.
W efekcie tego zjawiska rozrostu niezależnej prasy internetowej wszyscy doświadczamy większego pluralizmu medialnego, zyskujemy dostęp do większej ilości źródeł informacji czy opinii. Zrezygnowaliśmy z dwóch czy trzech periodyków muzycznych, może legendarnych, a być może nie, ale dzięki temu mamy wysyp bardzo interesujących głosów, które w innych warunkach nie miałyby szansy zaistnieć. Wzbogaciliśmy się my jako odbiorcy muzyki, ale także jako twórcy, bo nagle możemy dostać znacznie więcej informacji zwrotnych, często bardzo wartościowych, ale też zwyczajnie wielorodnych, ze strony osób o naprawdę różnych typach osobowości, reprezentujących różne wrażliwości. To takie swoiste uwolnienie rynku mediów słowa pisanego. Teraz poziom merytoryczny decyduje o wartości danego tekstu, recenzji, felietonu i ty musisz sam wybrać komu zaufasz. To jest też o tyle wygodne, że można zindywidualizować bardziej selekcję informacji o muzyce, dobierając pod własny profil takich dziennikarzy i bloggerów, którzy mają podobną wrażliwość i smak, a przez co są dla nas bardziej wiarygodni. To przy okazji pomaga unikać mielizn które wszyscy znamy z jałowych dyskusji o gustach, ale przede wszystkim pozwala sprawniej niż kiedykolwiek docierać do interesujących nas pozycji.
Humanistyczny aspekt tej zmiany jest z kolei taki, że ta relacja z recenzentem staje się bardziej osobowa. Aby zaufać opiniom warto wcześniej poznać człowieka, który je głosi, dowiedzieć się jakich płyt słucha, jak pisze i co go inspiruje. No i oczywiście sieć daje też możliwość wymiany interpersonalnej, podczas gdy w przypadku mediów tradycyjnych, tekst podpisany sucho imieniem i nazwiskiem przeważnie kończył dialog nim ten się na dobre rozpoczął. Oczywiście z czasem, po latach czytania, uczyliśmy się, że po tym nazwisku można spodziewać się mniej więcej takich, a nie innych spostrzeżeń czy ocen. Dziś jednak z każdym z komentatorów kultury możesz nawiązać bezpośrednią relację w kwadrans, mailując do autora, komentując tekst. Możesz dopytać o szczegóły, zgłosić wątpliwości, pokłócić się, podziękować. Zmiana jakości tej zależności redaktor - czytelnik jest rewolucyjna.
Oczywiście tu się pojawia aspekt finansowy, bo rozumiem, że do tego także zmierzasz. To prawda, że nie ma już tak wielu podmiotów, które byłyby w stanie zapłacić za pracę osób parających się pisaniem o muzyce. Tak pewnie jest, ale moim zdaniem to raczej kwestia przejściowa.
Czasem komentatorzy piszący o współczesnym Internecie stosują barwną metaforę Dzikiego Zachodu. W jej myśl, przenosząc coraz większą część naszej aktywności do sieci zyskujemy – podobnie jak dawni imigranci próbujący podbić Nowy Ląd - możliwość działania w świecie o gigantycznym, niezbadanym do końca potencjale. Jednocześnie jednak narażamy się na dyskomfort funkcjonowania w rzeczywistości, która jeszcze nie wykształciła do końca swoich reguł. Ta analogia wydaje się naprawdę niezła. Pionierzy już odkryli nieznane przestrzenie, już kolejne pokolenie osadników zagospodarowuje nowe parcele. Co jakiś czas jednak najęta przez sąsiada horda wpada na nasze ranczo i kradnie konie, a na drogach czają się bandy niebezpiecznych rzezimieszków. W naturalny sposób następnym krokiem będzie napisanie wspólnego prawa, które uporządkuje warunki wzajemnego współistnienia w tym nowym świecie. We współczesnym Internecie dotyczy to głównie kwestii praw autorskich, jako że coraz więcej uczestników wirtualnej rzeczywistości staje się współtwórcami jej kontentu kulturowego. Moim zdaniem jest to kwestia znalezienia właściwego rozwiązania. To, co my proponujemy w Wytwórni Krajowej, a co Robert Brylewski nazwał trafnie „wirtualnym sumieniem”, to przeniesienie zasady prawdziwych relacji z realu w przestrzeń internetową. Zmienia się głównie skala, zasięg, jednak istota oparta na wzajemności powinna pozostać nienaruszona.
Generalnie wszystko jest w ciągłym ruchu. Wszystkie zjawiska mają swój etap narodzin, wzrostu, rozkwitu, potem umierają, a w ich miejsce pojawiają się nowe. Nic nie jest stałe, po prostu rzeczywistość, o której rozmawiamy na naszych oczach, formuje się na nowo, następnie zaś będzie musiała się ustabilizować. My zaś powinniśmy znaleźć sposoby skutecznego współdziałania adekwatne do nowych warunków.
Czyli rynek powoli
będzie się rozwijać?
Stary rynek, oparty na starych zasadach, z pewnością się
zwija. Padają wytwórnie, zespoły zarabiają mniej niż kiedyś. Jednocześnie jednak
powstają dziesiątki nowych grup, które mają – dzięki rozwojowi komputerów –
dużo prostszy dostęp do nagrywania swojego materiału. Mogą łatwo obchodzić ten
problem, który wcześniej dla wielu, pewnie również bardzo zdolnych artystów, był
blokujący, czyli nieprawdopodobnie drogie studio nagraniowe. Dziś, dzięki
dostępności zaawansowanej technologii, możesz nagrać swoją płytę samodzielnie.
Możesz ją wydać, za pośrednictwem sieci możesz zaś pokazać się słuchaczom. To
jest bogactwo możliwości. Pojawia się nowy sposób wydobywania potencjału
kulturowego, zamieniania go w konkretne propozycje. Czyli, wracając do pytania,
coś się zwija, ale co innego rozwija jednocześnie. Może teraz częściej pojawiać
się będą takie firmy jak nasza czy twoja, które są przedsiębiorstwami opartymi
na laptopach. My nie mamy biura, nie mamy magazynów. Jeśli miałbym w tym
względzie porównać Wytwórnię Krajową do EMI czy Universalu, to w ogóle nie ma tematu.
Ale my możemy zrobić samodzielnie w obszarach kultury niezależnej przynajmniej
równie dużo co oni. Bo nowe media wciąż się rozwijają, a wraz z nimi powstaje dynamiczna,
żywa sieć kontaktów międzyludzkich, opartych na dzieleniu wspólnych emocji,
pasji. Znów, powtórzę, jest to ogromna zmiana jakościowa. Ja bym się jednak jej
nie bał, tylko przyglądał z zainteresowaniem. Bo to jest bardzo ciekawy czas.
Żyjemy naprawdę w wyjątkowym momencie historii.
Rozmawiał Piotr
Strzemieczny
Bardzo fajny wywiad. Jacek Szabrański wydaje się być strasznie ogarniętym facetem.
OdpowiedzUsuń