piątek, 15 czerwca 2012

Wywiad: "Jesteśmy zacofani" || Jacek Szabrański / The Car is on Fire, Nerwowe Wakacje ||

Przez kilka najbliższych piątków będziemy publikować wywiady z osobami związanymi z branżą muzyczną na temat kondycji tegoż rynku w Polsce. W pierwszym "numerze" rozmawiamy z Jackiem Szabrańskim, członkiem The Car is on Fire i Nerwowych Wakacji, a także współzałożycielem Wytwórni Krajowej. Zapraszamy do długiej - ale mamy nadzieję, że tym samym przyjemnej - lektury.










Czy opłaca się bycie muzykiem w Polsce?


Tak. To jedna z piękniejszych rzeczy, jaką można robić w życiu.

Mówisz to patrząc przez pryzmat samego zainteresowania, ale poruszmy aspekt ekonomiczny.

Na pewno nie jest to zawód, który warto wybierać kierując się aspektem ekonomicznym. Trzeba mieć tego świadomość.

Jednak przychodzi czas, kiedy z dosyć młodzieńczej zajawki przeradza się to w życiowy wybór. Tak jak w przypadku The Car is on Fire - musieliście zacząć myśleć ekonomicznie – „czy to jest opłacalne?”.

Na pewno, masz rację, jednak wpierw trzeba by zastanowić się, co w tym kontekście oznacza słowo „opłacalny”. Czy chodzi o to, że się bogacę odkładając co miesiąc oszczędności na koncie, czy też, że jestem w stanie utrzymać na przykład trzyosobową rodzinę, czy że utrzymuję tylko samego siebie. Generalnie zawód muzyka to zawód wolny i, jak każdy z tej kategorii, stwarza pewną przestrzeń możliwości, w której poruszanie się może być dość ryzykowne. Jeśli jednak jesteś dobry w tym co robisz i posiadasz umiejętność podchodzenia obiektywnie do rzeczywistości rynkowej, to na pewno możesz sobie poradzić i zrobić bardzo dużo fajnych, muzycznych rzeczy. Wszystko jest tak naprawdę wynikiem twoich predyspozycji, twoich decyzji i wyborów, natomiast na pewno dużo bezpieczniej można się poczuć pracując w  urzędzie, korporacji, czy na poczcie.

Z The Car is on Fire grasz już bardzo długo. Jak odnajdujecie się na polskim rynku. Chodzi mi o sprzedaż płyt i frekwencję na koncertach. Jesteście uznaną marką w Polsce, zjeździliście świat…

Przeważnie rytm koncertowy jest ściśle związany z rytmem wydawniczym czy promocyjnym. Koncerty mają sens wtedy, gdy odnoszą się do jakiegoś aktualnego, większego wydarzenia związanego z zespołem. Takim wydarzeniem może być na przykład premiera płyty. Są wyjątki od tej reguły. Zespół Kamp! nie wydał jeszcze żadnego albumu, a koncertuje z powodzeniem, podobnie Mitch & Mitch nie muszą niczego wydawać by przyciągnąć publiczność na każdy swój show. W przypadku grup, których główna aktywność skupia się w studio podczas tworzenia i aranżowania materiału, wygląda to jednak tak, iż najpierw jest premiera nowej płyty, równolegle ma miejsce jej promocja, a następnie rozpoczyna się koncertowanie. Gdy kończy się trasa, zespół znowu zaczyna pracować nad nowym materiałem, pojawia się album i kolejne koncerty. I tak dalej. W tym trybie na biletowanych, klubowych koncertach takiego zespołu jak The Car is on Fire przewija się średnio każdorazowo sto-sto dwadzieścia osób. Czasem publiczność dopisze i na widowni jest kilka setek, a zdarza się też tak, że tych osób pojawi się bardzo mało. Zwłaszcza, gdy jest to występ przypadkowy. Wtedy bywa, że gramy koncerty dla trzydziestu osób. Obserwując ten trend w kilkuletniej perspektywie na przykładzie różnych zespołów, mam wrażenie, że po zachłyśnięciu się muzyką żywą, gitarową, moda na koncerty klubowe wśród młodzieży miejskiej, bo to ona głównie tworzy widownię sceny niezależnej, powoli się zużyła. Duże festiwale, czyli Opener, OFF, Coke Festival zapewniają co roku najgorętsze gwiazdy rodzimej sceny plus występy zagranicznych tuzów i to na dodatek w jednym miejscu i za rozsądną cenę, więc ta fala entuzjazmu dla lokalnych koncertów pojedynczych artystów opada. Ludzi jest, moim zdaniem, zauważalnie mniej niż chociażby trzy lata temu.

A co sądzisz o cenach biletów za koncerty klubowe, jak i o samych warunkach dla artystów za koncerty?

Tutaj są dwa aspekty. TCIOF nie gra za bilety, gra za stawki, czyli już z góry ustalone pieniądze.

I nawet w związku z tym jest Wam łatwiej niż młodym zespołom, które zmuszone są grać albo za wpływy z biletów, albo za procent z bramki.
Jacek Szabrański prezentuje katalog płytowy WK 
Z tymi bramkami jest tak, że to najpierw utrudnienie, a potem ułatwienie. To kwestia takiej masy krytycznej, którą trzeba przekroczyć. Generalnie gra z biletów wydaje się być uczciwym rozwiązaniem. Jeśli jesteś artystą, który potrafi wygenerować dużą publiczność i ta publiczność jest w stanie zapłacić sporą cenę za bilety, możesz wykręcić naprawdę niezły dochód. Kult, T.Love czy Strachy na Lachy mogą grać i grają za bilety, bo to im się po prostu opłaca. Natomiast wracając do twojego pytania, wystarczy odnieść się do bieżących wydarzeń, bo sytuacja na rynku jest bardzo dynamiczna. Podobno jest kryzys, a branża muzyczna jako branża rozrywkowa zawsze pierwsza odczuwa skutki wszystkich niepokojów społeczno - ekonomicznych. Ludzie zawsze w pierwszej kolejności oszczędzają na tym, na czym najłatwiej zaoszczędzić, czyli na rozrywce. Gdy wokół słyszę o tym, że idzie kryzys i może być ciężko, to wiadomo, że nie pójdę pięć razy w miesiącu do kina, tylko raczej schowam kasę do tylnej kieszeni spodni i przyczaję się na ten jeden film, na którym naprawdę mi będzie zależeć. Jest sporo racji w spostrzeżeniu,  iż w pierwszej kolejności młodzi ludzie oszczędzają na browarach, koncertach i kinie. No może na browarach na końcu. W tym sensie obecna sytuacja jest trudniejsza niż rok temu. Ciężej jest o dobre stawki, jeżeli chodzi o kluby, i na pewno jest problem z frekwencją. Tak mówi wiele osób związanych zawodowo z rynkiem koncertowym. Jakiś czas temu czytałem gdzieś artykuł na ten temat, w którym przedstawiciele czołowych polskich zespołów rockowych zgadzali się co do tego, że jest o około trzydzieści procent mniej ludzi na koncertach. A to już spora różnica. Można to odczuć.

Jeśli zaś chodzi o ceny biletów, to mam tu mało popularne stanowisko, a mianowicie jestem zdania, iż bilety na tak wyjątkowe wydarzenie, jakim jest koncert na żywo, powinny być droższe niż cena piwa w knajpie. I to kilkukrotnie. W rzeczywistości zaś jest tak, że od kilkunastu lat ceny biletów na koncerty grup niezależnych wahają się między 15 a 25 złotych, mimo że w międzyczasie samo paliwo podrożało trzykrotnie. Czyli realna płaca muzyków, pomimo wyrabianego stażu, wzrostu doświadczenia i estymy zamiast rosnąć - maleje. Ta relatywnie niska cena to jakaś psychologiczna bariera, której nie są w stanie pokonać organizatorzy koncertów klubowych, bo nie wierzę że fani Ścianki nie byliby w stanie zapłacić tyle samo za koncert swojego ulubionego zespołu, co fani Strachów na Lachy.

Koncerty to jedno, natomiast drugim sposobem zarabiania przez zespół są – Teoretycznie – płyty. Jak to jest w przypadku The Car is on Fire?

W ogóle nie zarabiamy ze sprzedaży płyt. Zespoły niezależne nie zarabiają na tym. To jest bardzo złożony temat. TCIOF to zespół, który ma podpisany kontrakt z dużą wytwórnią płytową. W ramach tego kontraktu ma zagwarantowane pieniądze na np. nagranie płyty, czy na realizację klipu. Jednocześnie zaś nakłady albumów są zdecydowanie mniejsze niż mogłyby być dziesięć czy piętnaście lat temu, w związku z tym nie jestem pewien, czy przedsięwzięcie się w ogóle bilansuje. A powód jest jeden i wszyscy go znają – fizyczne nośniki sprzedają się bardzo słabo. Do tego dochodzi fakt, iż w przypadku muzyków niezależnych zapisany w kontraktach udział procentowy w zyskach ze sprzedaży płyt jest – przynajmniej w majorsach – naprawdę niewielki, i często w pierwszej kolejności udział ten spłaca poniesione przez firmę koszty.

Także nie, nie zarabia się ze sprzedaży płyt w takim zespole jak nasz, działającym na tak wąskim rynku docelowym.

Gdzie upatrujesz przyczyn słabej sprzedaży płyt?

Z pewnością związane jest to z Internetem. Dziś, jak wiemy, muzykę niemal każdego artysty można mieć za darmo w trzydzieści sekund. Do tego zmienił się nośnik i większość młodych słuchaczy przerzuciła się na ipody i inne odtwarzacze standardu mp3, zatem fizyczny krążek stał się zwyczajnie zbędny. Warto zwrócić tez uwagę na fakt, że od zawsze takim głównym strumieniem napędzającym sprzedaż płyt byli słuchacze nasto i dwudziestokilkuletni, czyli młodzież i osoby na progu dorosłości. To oni chodzili na koncerty, oni kupowali płyty i sprawiali, że ten biznes się kręcił. Co ciekawe, obecnie sprzedaż płyt utrzymywana jest w dużej mierze przez ludzi z kategorii wiekowej „30+”, czyli tych, którzy mają już trochę kasy w kieszeni, a którym nie chce się chodzić po forach internetowych, szukać linków do pirackiej muzyki lub zwyczajnie nie wiedzą jak to zrobić. Tacy ludzie idą więc po prostu do sklepu i kupują kompakt. To dlatego raz po raz w górnej części OLIS-u pojawiają się na przykład jazzowe składanki. To jest muzyka dla dorosłych. Młodzi zaś rozumieją Internet i używają go w niemal każdej dziedzinie życia, to jest ich zupełnie naturalne środowisko. I stąd też biorą muzykę.

Internet daje również możliwość kupowania utworów. Czy to się przekłada na sprzedaż utworów?

W Stanach Zjednoczonych przekłada się, w Polsce jeszcze nie, ale my mamy jeszcze tradycje porozbiorowe, pookupacyjne, pokomunistyczne, które sprawiają, że największą wartością jest umiejętność kombinowania, niepłacenia, radzenia sobie poza obowiązującym systemem. A przy sprzedaży plików mp3 jedynym wyznacznikiem jest tylko i wyłącznie kwestia uczciwości słuchacza, to ona decyduje, czy pieniądze trafią do muzyków czy nie. W Polsce to jest wyjątkowo mało wdzięczny temat, ale moim zdaniem nie beznadziejny. I właśnie trzeba pracować nad tym, aby ta sytuacja uległa zmianie.

Spytałem o to, bo jesteś współwłaścicielem Wytwórni Krajowej i jedną z możliwości, jakie dajecie polskim słuchaczom, jest udostępnianie utworów w formacie Mp3 według bardzo ładnej zasady „zapłać ile chcesz”. Czy to się przekłada na tę sprzedaż czy ludzie po prostu wykorzystują możliwość?

Oczywiście, że większość ludzi wykorzystuje tę możliwość, ale jednocześnie jest tak, że spora część słuchaczy bardzo pozytywnie zareagowała na naszą inicjatywę. Dostaliśmy wiele maili zwrotnych z całej Polski z takim wsparciem słownym. Mogliśmy poczuć silny entuzjazm dla tej idei. Myślę, że to dlatego, iż udało nam się stworzyć możliwość atrakcyjnej wymiany dóbr poza znanym, tradycyjnym systemem. Dochodzi tu do znacznie bardziej bezpośredniego i bliskiego kontaktu między artystami a odbiorcami muzyki, bo – choć zabrzmi to może trochę naiwnie i górnolotnie - jego fundamentem są takie wartości jak zaufanie i współodpowiedzialność za istnienie sceny niezależnej. W tradycyjnych sklepach zakup odbywa się anonimowo, nie ma w ogóle miejsca na relację. Tutaj zaś wymiana wynika z relacji, jest jej efektem. Właśnie w taką sprzedaż inwestuję dużo swojej wiary i energii. Jestem przekonany, że ludzie chcą być w porządku, trzeba tylko stworzyć przestrzeń, w której te pozytywne cechy będą mogły się wyłonić i zaowocować. Wierzę w to, że nasze działanie się odpłaci również w ekonomicznym wymiarze. Wytwórnia Krajowa cały czas balansuje na granicy opłacalności, być może również dlatego, że system o którym mówimy jest wciąż dość awangardowy, a my dopiero zaczynamy promocję całej idei uczciwej wymiany muzyki. Chcemy zaprosić słuchaczy do współtworzenia niezależnego, nowoczesnego rynku. Jednocześnie myślę, że słuchacze tzw. muzyki alternatywnej to właśnie te osoby które mogą podołać takiemu wyzwaniu. Bo są to osoby wyjątkowe już z założenia, które w muzyce czy w ogóle w kulturze szukają satysfakcjonującej treści estetycznej czy emocjonalnej trochę głębiej, nie powierzchownie, wkładają więc już na wejściu pewien wysiłek. Dodatkowo są to osoby często bardziej wrażliwe, bardziej subtelne i w jakiś sposób bardziej wewnętrznie przestronne. Drzemie w nich ogromny potencjał, moim zdaniem niezbędny, by zainicjować taką pozytywną zmianę obyczaju, o jakiej mówimy.

Zresztą wiadomo, że kto będzie chciał, ten znajdzie płytę za darmo w Internecie.

Oczywiście, to prawda, ale Internet to takie samo narzędzie jak np. nóż. Możesz zdecydować się tuż za rogiem obrabować z jego pomocą staruszkę. A możesz nakroić chleba i ją poczęstować. Może w zamian dostaniesz jabłuszko. To jest oczywiście taka mocno upraszczająca metafora, ale oddaje z grubsza sens. Nam zależy na tym, żeby uświadomić sobie nawzajem warunki, w których wspólnie działamy, zrozumieć, że po drugiej stronie tej wymiany są tacy sami ludzie, też miłośnicy muzyki, a nie jakieś anonimowe koncerny z betonu z kontami w Szwajcarii. Chcielibyśmy, aby było wiadome to, co artyści niezależni wstydliwie skrywają, czyli fakt, iż za wydanymi nagraniami stoją  często prywatne oszczędności wcale niebogatych osób, oraz ich ogromne zaangażowanie i determinacja. Tak powstaje rzecz bardzo cenna i okupiona znacznym wysiłkiem: album, który ty możesz teraz od nich pobrać. Więc jeżeli podoba ci się ta muzyka, chcesz ją wziąć, to proszę, zostaw po sobie jakikolwiek ślad, jakikolwiek wymierny sygnał, że korzystasz z tej pracy i energii. To według mnie taka uczciwość decydująca o tym, że mogą zaistnieć w ogóle jakiekolwiek relacje.

Powiedziałeś mi kiedyś, że na płytę Nerwowych Wakacji w formacie Mp3 był spory odzew, że ludzie ją kupowali. A jak to się przekłada na inne wasze pozycje wydawnicze?

Szczerze mówiąc, Nerwowe Wakacje wygenerowały największy ruch wokół tego systemu, ale być może dlatego, że jako muzycy grupy i jednocześnie założyciele Wytwórni zgarnęliśmy bonus od fanów za wykazanie wobec nich pozytywnej inicjatywy. Zobaczymy co będzie dalej. Generalnie oceniałbym ten ruch na poziomie piętnastu procent całkowitego obrotu. Teraz zadanie polega na tym, aby ów udział zwiększyć. Chcemy trafić do pozostałej części, czyli tych, którzy ściągnęli a nie zapłacili, czy też w ogóle się nie odezwali. Choć zawsze będzie to tylko zaproszenie, nigdy przymus.

Jako TCIOF jesteś w majorsie, natomiast Nerwowe Wakacje są w alternatywnej wytwórni. Jakie są różnice w takiej działalności?

Generalizując, produkcja albumów z muzyką, którą zajmuje się między innymi Wytwórnia Krajowa, nie przynosi dochodów, a oscyluje na granicy zwrotów. I nie ma w ogóle znaczenia, czy wydaje ją label niezależny, czy mainstreamowy. Cała sztuka polega na tym, żeby to zbilansować, żeby ta działalność przynajmniej nie była stratna. Nie jest to proste, zwłaszcza na polskim rynku, który jest zacofany, choć stale się rozwija. I może za lat piętnaście, a może już za pięć będzie na tyle stabilny, aby móc go w końcu porównywać z niezależną sceną w Niemczech, Stanach czy Anglii. W moim, mało skromnym odczuciu, jeżeli chodzi o działalność czysto promocyjną w tym segmencie, to my znamy się na tej robocie równie dobrze co majorsy, a w pewnych kwestiach mamy nad nimi przewagę. Przede wszystkim dlatego, że my w tym świecie żyjemy od lat, oddychamy jego powietrzem, wiemy o jego wadach i zaletach, znamy „dziury w płotach”, swoiste drogi na skróty, przez które my się przeciśniemy, a duży koncern już niekoniecznie. Dlatego myślę, że możemy zapewnić przynajmniej równie dobrą promocję tytułów niezależnych, mając do dyspozycji znacznie mniejsze środki. Nie twierdzę tu absolutnie że w majorsach nie pracują osoby kompetentne, a wręcz odwrotnie, znam wielu świetnych fachowców oddających swe usługi korporacjom muzycznym! Po prostu z definicji zajmujemy się inną przestrzenią rynkową, tam muzykę niezależną naprawdę wydaje się przy okazji dużych tytułów, które zawsze będą miały priorytet, my zaś się specjalizujemy właśnie w artystach niszowych. Trochę więc całe to porównanie trzeba traktować jak zestawienie słonia i myszy. Każde z nich ma w innych aspektach przewagę nad tym drugim.

Wierzysz, że polscy odbiorcy alternatywni się rozwiną i zbudują mocny rynek alternatywny w Polsce?

Chcę w to wierzyć. Słabość polskiego rynku alternatywnego wynikała z ogromnego zacofania jeśli chodzi o dostęp do zagranicznej muzyki. Co się teraz okazuje, my nie mieliśmy w ogóle świadomości istnienia całych połaci niezależnej rzeczywistości muzycznej. Kanonem polskiego intelektualisty, którego ambicje sięgały poza znajomość Dark Side Of The Moon było Velvet Underground, Zappa, Bowie, Leonard Cohen, Joy Division, solowy Malcolm Mclaren… Przecież to jest ledwie wierzchołek góry lodowej, raptem niemrawa reprezentacja tylko niektórych okresów i nurtów, które przez lata inspirowały cały muzyczny świat. Zaległości, jakie mamy z ostatnich kilku dekad, teraz dynamicznie nadrabiamy. A to m.in. za sprawą takich inicjatyw jak Heineken Open’er Festival czy OFF Festiwal, gdzie sukcesywnie pokazuje się Polakom współczesne, ale i klasyczne już gwiazdy sceny alternatywnej, oraz dzięki prężnym portalom internetowym, promującym muzykę niezależną.

Czyli odbiorcy muszą dojrzeć?

Na pewno na poziomie indywidualnym musimy się trochę podciągnąć, ale dzięki sieci  mamy dostęp do katalogu całego świata i – nie oceniając czy jest to dobre czy złe - umiemy z tego korzystać. Na poziomie rynkowym do wykonania pozostaje zaś praca promocyjna. Jeżeli pewna przestrzeń kulturowa wypełniona jest dobrą, ambitną muzyką, co jest możliwe dzięki otwartym i odpowiedzialnym mediom, to w tej przestrzeni powstaną dobre zespoły, bo mają się do czego odwoływać, na czym wzorować i od kogo uczyć. Podobnie jest jeśli chodzi o słuchaczy. Wyrafinowanych dźwięków trzeba się nauczyć, zrozumieć jakimi kanałami percepcji wędrują, odkryć w sobie te miejsca. Bez tego doświadczenia jesteśmy po prostu uboższymi istotami. Jednocześnie zaś mając już tę umiejętność, potrafimy docenić artystów tworzących rzeczy bardziej wysublimowane, delikatne. Jeśli zaś w przestrzeni medialnej królują najprostsze zagraniczne hity oparte na jednej progresji akordowej i prostym bicie, bądź lokalne wtórniki 3/4 artystów zachodnich, w dodatku z prymitywnymi polskimi tekstami, to powinniśmy spodziewać się dalszej reprodukcji tego rodzaju wrażliwości, zarówno wśród słuchaczy, jak i twórców muzyki. Tak było przez około półtorej dekady w Polsce, od początku istnienia III RP.

A jaką mamy teraz muzykę w mediach?

W gruncie rzeczy mamy całkiem niezły wybór, jeśli tylko umiemy z niego korzystać. A to wcale nie jest ani łatwe, ani oczywiste. Jest radio ESKA, które tłucze głównie jakieś głupoty, choć czasem można tam usłyszeć dobry dance czy electropop. Są sformatowane rozgłośnie jak RMF i Zet, gdzie gra się to, co gospodynie domowe wybiorą podczas badań fokusowych, i jest to najprostsza droga do całkowitej degeneracji kultury. Jednocześnie mamy też takie zacne rozgłośnie jak Dwójka, Trójka, Roxy, Radio PIN czy szereg sprofilowanych, niezależnych kanałów internetowych. Jest dostęp do muzyki całego świata.

Telewizja?

Nie mam telewizora, więc nie umiem się na ten temat wypowiedzieć. Ale z tego co słyszę, też jest lepiej. Program drugi Telewizji Polskiej zaczął promować artystów, którzy moim zdaniem są cenni. Między innymi post-jazzowa Niechęć zagrała koncert w programie Poziom 2.0 i zobaczyła to tzw. „Cała Polska”.


Tak, ale z drugiej strony masz kolejne programy rozrywkowe, które starają się stworzyć nowych idoli muzycznych.

No tak, ale tak było i będzie. To zupełnie normalne. Powiem tak, nie wszyscy ludzie są predysponowani kulturowo do tego, żeby słuchać dobrej muzyki. Pewnie wszyscy by mogli, jednak wymagałoby to od nich pewnego wysiłku. Natomiast kultura masowa ma to do siebie, że stara się zagospodarować maksymalnie dużą liczbę jednostek. Wiadomo, że im niższy ten wspólny mianownik, im mniejsze wymagania, tym większa szansa, że przyciągnie się do danego produktu tłum. W takim świecie żyjemy i nie ma się co na to zżymać. Trzeba pozwolić temu zjawisku istnieć, ale jednocześnie pracować nad stworzeniem przestrzeni rozwoju bardziej wysublimowanej tradycji muzycznej czy artystycznej. To ważne z wielu powodów. Jednym z nich jest bardzo górnolotna, ale jednak prawdziwa potrzeba doświadczania piękna w otaczającym nas krajobrazie estetycznym. Aby powstał piękny stół, serwetka, projekt domu, utwór muzyczny – potrzebna jest relacja, zaangażowanie, a nawet utożsamienie twórcy z dziełem. Ta zasada działa tez w drugą stronę; jako odbiorca sztuki czy w ogóle świata więcej dostaniesz, gdy w ten odbiór włożysz więcej siebie. Przez „siebie” rozumiem zaś proste zaangażowanie, otwarcie głowy i serca na to czego chcemy doświadczyć.

 A jak, jako odbiorca muzyki alternatywnej, odbierasz polskie media muzyczne? O radiu powiedzieliśmy, o telewizji, że jej nie oglądasz, także. A jak to wygląda z prasą i Internetem?

Prasy muzycznej nie ma. To ciekawe, prawda? Rzeczywiście „Machina” się zwinęła, „Teraz Rock” jeszcze jakoś ciągnie, ale to jest…W ogóle jakimś ewenementem jest to pismo. Wydaje mi się, że mamy tu do czynienia z tym samym zjawiskiem, co w przypadku muzyki. Czyli przeterminowany nośnik. Trzeba temu staremu nośnikowi pozwolić, aby odszedł powoli w zapomnienie. Przynajmniej mniej drzew pójdzie pod topór. Trzeba umieć powiedzieć sobie „OK, przenosimy się do przestrzeni internetowej”. Bo przecież to się dzieje cały czas. Szczególnie szybko zaś w przypadku sztuki związanej z młodymi ludźmi, na przykład takiej, jaką jest szeroko rozumiana muzyka pop. Jak wspomniałem, to oni byli zawsze tym „rdzeniem” rynku, który stanowił o tym, co się sprzedaje. Teraz zaś korzystają priorytetowo z innego medium niż wcześniejsze pokolenia. Nie kupują gazet, tylko mają laptopy, a w nich przeglądarki internetowe. Nie oznacza to, że czytają mniej, po prostu czytają w inny sposób.

W efekcie tego zjawiska rozrostu niezależnej prasy internetowej wszyscy doświadczamy większego pluralizmu medialnego, zyskujemy dostęp do większej ilości źródeł informacji czy opinii. Zrezygnowaliśmy z dwóch czy trzech periodyków muzycznych, może legendarnych, a być może nie, ale dzięki temu mamy wysyp bardzo interesujących głosów, które w innych warunkach nie miałyby szansy zaistnieć. Wzbogaciliśmy się my jako odbiorcy muzyki, ale także jako twórcy, bo nagle możemy dostać znacznie więcej informacji zwrotnych, często bardzo wartościowych, ale też zwyczajnie wielorodnych, ze strony osób o naprawdę różnych typach osobowości, reprezentujących różne wrażliwości. To takie swoiste uwolnienie rynku mediów słowa pisanego. Teraz poziom merytoryczny decyduje o wartości danego tekstu, recenzji, felietonu i ty musisz sam wybrać komu zaufasz. To jest też o tyle wygodne, że można zindywidualizować bardziej selekcję informacji o muzyce, dobierając pod własny profil takich dziennikarzy i bloggerów, którzy mają podobną wrażliwość i smak, a przez co są dla nas bardziej wiarygodni. To przy okazji pomaga unikać mielizn które wszyscy znamy z jałowych dyskusji o gustach, ale przede wszystkim pozwala sprawniej niż kiedykolwiek docierać do interesujących nas pozycji.

Humanistyczny aspekt tej zmiany jest z kolei taki, że ta relacja z recenzentem staje się bardziej osobowa. Aby zaufać opiniom warto wcześniej poznać człowieka, który je głosi, dowiedzieć się jakich płyt słucha, jak pisze i co go inspiruje. No i oczywiście sieć daje też możliwość wymiany interpersonalnej, podczas gdy w przypadku mediów tradycyjnych, tekst podpisany sucho imieniem i nazwiskiem przeważnie kończył dialog nim ten się na dobre rozpoczął. Oczywiście z czasem, po latach czytania, uczyliśmy się, że po tym nazwisku można spodziewać się mniej więcej takich, a nie innych spostrzeżeń czy ocen. Dziś jednak z każdym z komentatorów kultury możesz nawiązać bezpośrednią relację w kwadrans, mailując do autora, komentując tekst. Możesz dopytać o szczegóły, zgłosić wątpliwości, pokłócić się, podziękować. Zmiana jakości tej zależności redaktor - czytelnik jest rewolucyjna.

Oczywiście tu się pojawia aspekt finansowy, bo rozumiem, że do tego także zmierzasz. To prawda, że nie ma już tak wielu podmiotów, które byłyby w stanie zapłacić za pracę osób parających się pisaniem o muzyce. Tak pewnie jest, ale moim zdaniem to raczej kwestia przejściowa.

Czasem komentatorzy piszący o współczesnym Internecie stosują barwną metaforę Dzikiego Zachodu. W jej myśl, przenosząc coraz większą część naszej aktywności do sieci zyskujemy – podobnie jak dawni imigranci próbujący podbić Nowy Ląd -   możliwość działania w świecie o gigantycznym, niezbadanym do końca potencjale. Jednocześnie jednak narażamy się na dyskomfort funkcjonowania w rzeczywistości, która jeszcze nie wykształciła do końca swoich reguł. Ta analogia wydaje się naprawdę niezła. Pionierzy już odkryli nieznane przestrzenie, już kolejne pokolenie osadników zagospodarowuje nowe parcele. Co jakiś czas jednak najęta przez sąsiada horda wpada na nasze ranczo i kradnie konie, a na drogach czają się bandy niebezpiecznych rzezimieszków. W naturalny sposób następnym krokiem będzie napisanie wspólnego prawa, które uporządkuje warunki wzajemnego współistnienia w tym nowym świecie. We współczesnym Internecie dotyczy to głównie kwestii praw autorskich, jako że coraz więcej uczestników wirtualnej rzeczywistości staje się współtwórcami jej kontentu kulturowego. Moim zdaniem jest to kwestia znalezienia właściwego rozwiązania. To, co my proponujemy w Wytwórni Krajowej, a co Robert Brylewski nazwał trafnie „wirtualnym sumieniem”, to przeniesienie zasady prawdziwych relacji z realu w przestrzeń internetową. Zmienia się głównie skala, zasięg, jednak istota oparta na wzajemności powinna pozostać nienaruszona.

Generalnie wszystko jest w ciągłym ruchu. Wszystkie zjawiska mają swój etap narodzin, wzrostu, rozkwitu, potem umierają, a w ich miejsce pojawiają się nowe. Nic nie jest stałe, po prostu rzeczywistość, o której rozmawiamy na naszych oczach, formuje się na nowo, następnie zaś będzie musiała się ustabilizować. My zaś powinniśmy znaleźć sposoby skutecznego współdziałania adekwatne do nowych warunków.

Czyli rynek powoli będzie się rozwijać?

Stary rynek, oparty na starych zasadach, z pewnością się zwija. Padają wytwórnie, zespoły zarabiają mniej niż kiedyś. Jednocześnie jednak powstają dziesiątki nowych grup, które mają – dzięki rozwojowi komputerów – dużo prostszy dostęp do nagrywania swojego materiału. Mogą łatwo obchodzić ten problem, który wcześniej dla wielu, pewnie również bardzo zdolnych artystów, był blokujący, czyli nieprawdopodobnie drogie studio nagraniowe. Dziś, dzięki dostępności zaawansowanej technologii, możesz nagrać swoją płytę samodzielnie. Możesz ją wydać, za pośrednictwem sieci możesz zaś pokazać się słuchaczom. To jest bogactwo możliwości. Pojawia się nowy sposób wydobywania potencjału kulturowego, zamieniania go w konkretne propozycje. Czyli, wracając do pytania, coś się zwija, ale co innego rozwija jednocześnie. Może teraz częściej pojawiać się będą takie firmy jak nasza czy twoja, które są przedsiębiorstwami opartymi na laptopach. My nie mamy biura, nie mamy magazynów. Jeśli miałbym w tym względzie porównać Wytwórnię Krajową do EMI czy Universalu, to w ogóle nie ma tematu. Ale my możemy zrobić samodzielnie w obszarach kultury niezależnej przynajmniej równie dużo co oni. Bo nowe media wciąż się rozwijają, a wraz z nimi powstaje dynamiczna, żywa sieć kontaktów międzyludzkich, opartych na dzieleniu wspólnych emocji, pasji. Znów, powtórzę, jest to ogromna zmiana jakościowa. Ja bym się jednak jej nie bał, tylko przyglądał z zainteresowaniem. Bo to jest bardzo ciekawy czas.

Żyjemy naprawdę w wyjątkowym momencie historii. 

Rozmawiał Piotr Strzemieczny




1 komentarz:

  1. Bardzo fajny wywiad. Jacek Szabrański wydaje się być strasznie ogarniętym facetem.

    OdpowiedzUsuń

Zostaw wiadomość.