King Tuff, po blisko czterech latach, wraca z nową płytą. Płytą dużo lepszą
niż debiut.
Już pierwsza produkcja Thomasa, Was Dead, dawała nadzieję na porządne granie. Na debiucie brakowało jednak czynnika, który chwytałby słuchacza za uszy, przyciągał do głośnika i sprawiał, by bez opamiętania chłonąć zapętlane ciągle kawałki. Jasne, takie utwory jak „Animal”, „Connection” czy „A Pretty Dress” były i są bardzo dobre, i każdy, kto lubi proste garażowe granie pewnie niejednokrotnie wracał do wybranych numerów z Was Dead. Minęły cztery lata i King Tuff wraca z jakże skomplikowanie zatytułowanym albumem, King Tuff.
Aczkolwiek ten tytuł można odbierać jako zapowiedź tego, co się na płycie znajduje – prostoty brzmieniowej. Kyle Thomas nie wysila się, inwestuje w melodie utrzymane w stylistyce lo-fi (chociaż wiadomo, że o żadnym lo-fi przy produkcji nie może być mowy). Zadziorne riffy kojarzone raczej z garage-rockiem („Bad Thing) przeplata z melodyjnym, sixtiesowym popem („Keep on Movin’”), a stonowane krzyki („Loser’s Wall”)miesza ze spokojnym śpiewem orbitującym gdzieś w okolicach Boba Dylana.
W tych nagraniach jest niesamowita energia i przebojowość, która uderza już od otwierającego „Anthem”, trzyma przez większość kawałków, by popuścić uchwyt tylko na tych lżejszych, spowolnionych balladach, jak „Evergreen”, „Swamp of Love” (ten utwór akurat najmniej pasuje do całego King Tuff). Bezsprzecznym hitem drugiej płyty Thomasa jest jednak surf-rockowe „Bad Thing”, które przypomina „I Wanna Meet Dave Grohl” Wavves. Ukłonem w stronę Best Coast (tego dobrego Best Coast, nie tego z The Only Place) jest kolejny highlight, „Keep on Movin’”, a nad rewelacyjnym „Alone and Stoned” piała z zachwytu większa część krytyków. Całość tworzy naprawdę zgrabny soundtrack na lipcowe wojaże wakacyjne, gdzieś
7.5/10
Piotr Strzemieczny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.