Gang Gang Dance wystąpią na tegorocznej edycji Tauron Nowa Muzyka. Dlaczego warto być wtedy w Katowicach? Wyjaśnia Dominika Chmiel.
Gang Gang Dance to, o czym łatwo przekonać się przesłuchując choć jeden kawałek, eksperymentalny zespół o nowojorskiej proweniencji. Pomijając nieprzewidywalne, melodyczne oraz rytmiczne wycieczki, o wyjątkowości Gang Gang Dance świadczy wokal Lizzi Bougatsos, która, oprócz udzielania się w zespole, ma na swoim koncie także liczne osiągnięcia natury artystycznej (np. instalacja "Slut Freak" z 2010 roku).
Formacje
poprzedzające powstanie Gang Gang Dance można wyliczyć swobodnie na palcach
jednej ręki. W 1993 roku na fali dekonstrukcjonistycznego podejścia do muzyki
powstało "The Cranium", z inicjatywy klawiszowca Briana DeGrawa oraz
pałkarza Tima DeWitta. Lizzi zaś spełniała się na wokalu w również eksperymentalnym
(cóż za siurpryza!) projekcie o swojsko brzmiącej nazwie "Russia".
Ostatnią
formę, przed morfingiem w Gang Gang Dance, stanowiło "Death and
Dying", powstałe na początku 2000 roku. Rok po oficjalnym starcie GGD w
2001 roku, ówczesny wokalista - Nathan Maddox, zszedł ze świata śmiercią dość
filmową, jako ofiara uderzenia piorunu podczas burzy, którą miał oglądać na
dachu wieżowca na Manhattanie.
Debiut
Gang Gang Dance Revival of the shittest z 2004 roku nawet w części nie
odbił się takim echem, jak wydane rok później God's Money. Oprowadzający
wycieczkę po elektronicznych i cokolwiek psychodelicznych krużgankach (vide:
"Before my voice falls") wokal
Bougatsos tak naprawdę chyba dopiero wykonywał ćwiczenia izometryczne przed
kolejną serią zaskoczeń i zapowietrzeń. Wydana w 2008 roku Saint Dymphna była
powodem rozrzewnienia wielu krytyków, którzy robili z języka trąbkę, aby za
pomocą odpowiednio skomplikowanych i nieoczywistych słów oraz metafor oddać
nieprzewidywalność i ponad-definicyjność albumu.
Padały
więc szczodrze słowa jak eklektyzm, futuryzm, grime, wielopoziomowe
elektroniczne konstrukty kompozycyjne, plemienność (sama Lizzi otwarcie mówi o
inspiracji tradycyjną muzyką etiopską czy irańską), a nam oczy z wrażenia
robiły się coraz bardziej skośne, a twarze coraz bardziej żółte, szczególnie
przy okazji "First Communion" czy "Princess".
Nie
sposób nie zahaczyć przy okazji o "fun fact", co prawda już na
poziomie świeżości Karola Strasburgera, związany z "House Jam" oraz
rudowłosą Florencją i jej singlem "Rabbit Heart (Raise it Up)", gdzie
wspomniany poprzednio numer Gang Gang Dance zabrzmiał w jednym wersie nie tylko
co do melodii, ale również co do słowa.
Historia
spod znaku dyskografii zespołu ostatni (so far) odcinek zaliczyła w zeszłym
roku premierą Eye Contact. Pitchforki oraz inne Guardiany umieściły
wydawnictwo na szczycie podsumowań 2011 roku, acz oczywiście znalazł się
również, nie tak bardzo nawet podziemny, ruch oporu, który wyrażał pewne
zdegustowanie oraz tęsknotę za horyzontami nakreślonymi z ramienia Saint
Dymphnii, na które Eye Contact ponoć rzucał okiem zdecydowanie za
mało.
Mój
ojciec zwykł mówić wiele rzeczy, jedną z nich było określenie "The
End" The Doors "najpiękniejszym filmem świata". Chociaż później
zdałam sobie sprawę, że mógł mieć na myśli jednak "Czas Apokalipsy",
plastyczność i głębokość tego, w gruncie rzeczy jednak niezbyt oryginalnego
porównania, uderza mnie za każdym odsłuchem openera Eye Contact - "Glass Jar".
To jest
dopiero "Odyseja kosmiczna" i "Szklany Klosz", mnogość
bodźców układających się w wielowątkową narrację zawsze bezpardonowo angażuje i
wyłuskuje z przestrzeni, chociaż doskonale pamiętam miejsce i moment, kiedy
"Glass Jar" usłyszałam po raz pierwszy.
Bardzo jasno w przestrzeni widnieje więc ten punkt zwrotny, jakim będzie koncert GGD podczas tegorocznej edycji festiwalu "Tauron Nowa Muzyka". Posługując się blogersko-szafiarskim słownictwem - to absolutne "must-see". Paradoksalnie, nieco trudno jest mi sobie wyobrazić to wydarzenie, intuicyjnie myślę: "Fear and loathing in Las Vegas".
Trudno
powiedzieć, jak będzie. Na pewno jednak trzeba tam być.
Dominika Chmiel
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.