poniedziałek, 28 maja 2012

Recenzja: The Ting Tings - "Sounds From Nowheresville" (2012, Columbia)

Składanka hitów bez hitów od Ting Tings.











Rozkosznie trwoniąc upalne dni w łóżku chorego (czyli mnie) zastanawiałem się, co zrobić z recenzją Sounds From Nowheresville. W przypływie majaków naszedł mnie błyskotliwy w swej prostocie pomysł - niech ktoś załatwi to za mnie. Niedawno wpadł mi w oko plakat cyrku Zalewski, gorączka zrobiła swoje i uwierzyłem w powodzenie planu wynajęcia do tej roboty kogoś, kto zna się na wszystkim - clowna. Wiedziałem nawet, co powie clown anonsujący drugie wydawnictwo nowofalowego duetu z Wysp: "Przedstawiam państwu nową składankę hitów bez hitów od Ting Tings, wszystkie kawałki prosto z Berlina, a to tylko jedna z ich wad". Clown się nie zgłosił, gorączka odeszła, tekst pozostał.


Śpieszę z wyjaśnieniem - wydawnictwo nie jest żadnym "Super Very Gold Platiunium Edition The Very Best Of The Very Best Of...", ponieważ grupa dotąd na swoim koncie ma dopiero jedną płytę - We Started Nothing z przebojowym "That's not my name". Sounds... to po prostu kompilacja luźnych, niezwiązanych ze sobą songów od kapeli, która z dziesięcio-utworowego longplaya wyciska 6 singli (sic!). W wywiadach Jules de Martino pełniący w zespole zaszczytną rolę „pana sekcji rytmicznej” potwierdza, że takie było założenie, które miało rzecz jasna zaowocować stworzeniem różnorodnych i nieszablonowych dźwięków. Zamienił stryjek...

Startujemy zwodniczym „Silence” – raczej cicho nie będzie, a sama piosenka to książkowy wręcz przykład jak powinien wyglądać wstęp do pełnego albumu, którego nie dostaniemy. Następnie wpadamy w środek muzycznego tornada, ale kawałki w stylu „Hit Me Sonny” tudzież „Guggenheim” brzmią jakby z jednego jajka (pomysłu) duet próbował usmażyć kilka jajecznic (piosenek). Na plus trzeba zaliczyć to, że od czasu ostatniego wydawnictwa grupa nabrała światowego powietrza w płuca. Romanse z gwiazdami mejnistrimu pokroju Rihanny czy Jaya-z dodały im profesjonalizmu, ujęły za to dziewiczej kreatywności. Mamy tu brzdęki rodem z RHCP, stylizacje na echo-chórek, a nawet soulowe partie wokalne damy o zupełnie nietypowym jak na duet muzyczny nazwisku White, o której pewien krytyk powiedział, że śpiewa jak
cheerleaderka, raper i ofiara zespołu Tourette’a naraz. Z kolei we wspomnianym „Hit Me Sonny” moim zdaniem przypomina raczej emigrantkę z Meksyku z tortillą w jednej, dzieckiem w drugiej i mikrofonem w trzeciej ręce, śpiewem zarabiającą na kieliszek chleba.

Szczególną uwagę zwróciłbym na niebanalne „Soul Killing” (proszę się dokładnie wsłuchać, osobiście obstawiam, że w tle leci skrzypienie krzesła bujanego) oraz na „One By One” ze względu na eleganckie beaty i ładny, matowy głos jakby zmiksowane przez Desire znane z muzykogennego „Drive”.

Kończące płytę „Help” i „In Your Life” to mdłe zapełniacze. Pierwsza z nich jest nudna przez wielkie ZZZ, a druga, hm, jak ktoś chce posłuchać skrzypiec to Nigel Kennedy nagrał kiedyś umiarkowanie kultową płytę z „Czterema Porami Roku” Vivaldiego. Całkiem, całkiem nuta.

Od czasu kiedy Brian Eno wydał płytę pod wiele mówiącym tytułem Music for Airports, której rzeczywiście da się słuchać tylko na lotnisku, jestem zagorzałym fanem szukania zastosowania dla każdego zarejestrowanego dźwięku, dlatego poniżej podaję przepis na pożyteczne wykorzystanie płyty Sounds From Nowheresville:

Zmieszać z inną składanką, podawać bez wygórowanych oczekiwań.

6/10


Jacek Wiaderny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.