wtorek, 1 maja 2012

Recenzja: Knuckleduster – "Nuukoono" (2012, Gusstaff)

Połączenie Wschodu i Zachodu, błogości i niepokoju. Wieloznaczność i mistycyzm, dysonanse i spokój. To naprawdę ciemna strona dźwięku.







To o płycie mówi notka prasowa. Jak bardzo jest to trafny opis, można się przekonać już słuchając pierwszego utworu. Najpierw jednak uwagę przyciąga opakowanie, które po rozłożeniu (co nie jest łatwe!) zajmuje cały stół. A potem można składać, rozkładać i jeszcze raz składać na milion różnych sposobów.

Przyznam się, że słysząc od redaktora Strzemiecznego o „minimalistycznej elektronice” nie spodziewałem się, że będzie ona surowa aż do takiego stopnia. Knuckleduster, bo o nim mowa, to duet składający się z muzycznego innowatora –   rodowitego berlińczyka, Roberta Lippoka, którego wspiera Debasis Sinha – Hindus wprost z Kanady. Już samo to, nie ukrywając, dość egzotyczne połączenie może wskazywać, na co się natknęliśmy. Panowie współpracę rozpoczęli dość nietypowo, bo od wspólnego koncertu. Dopiero potem zdecydowali się zarejestrować materiał w studio należącym do Tarwater (którego koncerty już niedługo!). To bez wątpienia dość ryzykowny muzyczny eksperyment. Słychać tu dźwięki z całego świata, wzbogacone o wysamplowane kawałki i czasem mocno basowe bicie.

Płytę rozpoczyna utwór „The Animal Dream”. Szmery mocno wysycone basem z czasem wzbogacają partie perkusji. Zespół wprowadza słuchacza w trans, a przez całe ciało przechodzą ciarki. Mnie dźwięki te kojarzą się jednoznacznie z rdzennie afrykańską muzyką plemienną.  Już po tym utworze apetyt na resztę płyty staje się przeogromny. Jeżeli ktokolwiek myślał, że bardziej surowo już być nie może, po usłyszeniu „The Curve” zmieni zdanie.  Może i jest to jakiś rodzaj „garnkowej symfonii”, ale odpowiednio odebrane robi ogromne wrażenie. Więcej dźwięku czeka w kolejnym na liście „A Spirit They Saw”.  Z czasem panowie rozkręcają się i serwują słuchaczom coraz bogatsze w zróżnicowane brzmienia kawałki. Czasem znienacka atakują bardzo głośnymi frazami, jak w niespełna dwuminutowym „Night Call”. Po nim następuje jeszcze krótsze „Sequence”, które znów zabiera nas w mroczne rejony.  Jak prawie każda płyta, ta również zawiera rasowego killera, muzyczną rzeźnię, po której ciężko jest się pozbierać. Tu zdecydowanie najlepszym kawałkiem jest dość niepozornie zaczynające się „Dark Loop”. Wydaje się, że z powodzeniem to ten utwór mógłby kończyć płytę. Jednak Knuckleduster postanowił nieco ostudzić emocje i pozwolić słuchaczowi wyciszyć się. A cisza po ostatnim utworze jest równie niesamowita, co cały krążek.

To odważne, zawojować świat muzyki ciszą. Tu cisza jest najgłośniejszym manifestem.

7/10

Miłosz Karbowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.