środa, 18 kwietnia 2012

Relacja: The Samuel Jackson Five i Sleepmakeswaves w Hydrozagadce

Relacja z wtorkowego koncertu The Samuel Jackson Five i Sleepmakeswaves w Hydrozagadce.
 


Myślałem, że wiem wszystko o post-rocku. Myślałem, że ta muzyka nie porwie mnie na żywo, jak za dawnych lat. Obawy, mimo w miarę udanego gigu, jakoś potwierdził zeszłotygodniowy występ ITTCT. Ten Samuela Jacksona miał, podobnie jak poprzedni, być moim małym mentalnym teleportem do czasów, kiedy sam dźwięk zdelayowanej gitary sprawiał, że mogłem katować płyty zespołów nagrywających post-rock w garażu, przez tydzień. Fajnie jest czasem dać się zaskoczyć.

Otóż The Samuel Jackson Five nie jest wcale aż tak bardzo post-rockowy jak się spodziewałem (zatrzymałem się na wysokości ich Easily Misunderstood). Oprócz motywów kojarzonych i wielbionych, jak Skinflick Dress Rehersal z typowo postową (taką, gdzie się nie je i biczuje – dowcip) konstrukcją, usłyszałem odjazdy bliskie zespołom math-rockowym i całą wyklejankę innych specyficznych rzeczy. To naprawdę dziwne uczucie, kiedy wychodząc na chwilę z sali koncertowej (na najszybsze siku od czasów tego, na którym byłem na koncercie The Twilight Singers) słyszysz pogrobowców noise'u, a po powrocie masz wrażenie, że grają cover duetu Simon&Granfunkel. Co fajne, cały ten eklektyzm brzmi w bardzo naturalny, niewymuszony sposób. Chłopaki nie dość, że są w imponującej formie koncertowej, to jeszcze jeden z gitarzystów przypomina Wilka z teledysku do „Niespełnionych obietnic” (z jeszcze bardziej imponującą brodą). Dla lokalsów słuchających rapsów to spoko niespodzianka.
Pamiętam jak kiedyś puściłem jednemu mojemu ziomkowi fragment Easily Misunderstood,  po którym narzekał, że „niby spoko, ale mało przestrzeni”. Koncert The Samuel Jackson Five był więcej niż spoko, chociaż dla miłośników przestrzeni w poście był przede wszystkim drugi koncert. Sleepmakeswaves może (oprócz elektroniczno-mathowych opcji, kiedy zapędzają się w motywy bliskie 65daysofstatic) uprawiają węższe muzyczne poletko. Nadrabiają za to energią i nieprawdopodobnym pieprznięciem. W wersji koncertowej nie sposób nie docenić tej muzyki. No i mieli coś, czego tak bardzo brakowało mi na ITTCT i bez czego post-rock na żywo wiele traci – kompletnie niszczącą ścianę dźwięku. Utwór zamykający gig, ponad dziesięciominutowy buldożer, to killer, po którym nawet nie chciałem, żeby wracali na scenę. Nie tylko ja... goście z Australii, mimo chyba pięciominutowego wywoływania i klaskania, też nie chcieli.

Szkoda tylko, że w przeciwieństwie do koncertów zeszłotygodniowych (ITTCT i Russian Circles) było przeciętnie pod względem frekwencji. Ważne, że podobało się, i zespołom, i tym, którzy w kwietniowy wtorek ruszyli się z domów. O taki post-rock walczyliśmy. Fajnie jest dać się zaskoczyć...

Mateusz Romanoski

1 komentarz:

  1. Nie zagrali bisu bo nie przygotowali więcej piosenek:P z tego co mówili po koncercie, w Australii nikt nie klaszcze im na bis, tak więc przyjeżdżając do Europy nie byli przygotowani na tak dobre przyjęcie :)

    Marcin, Post-Rock PL

    OdpowiedzUsuń

Zostaw wiadomość.