niedziela, 1 kwietnia 2012

Feist – "Metals" (2011, Polydor)

Kanadyjska artystka udowadnia, że w jej kraju alternatywa nie kończy się na Arcade Fire i Junior Boys.









Rodząc się w artystycznej rodzinie, decyzja o przyszłym życiu zawodowym w zasadzie wydaje się oczywista. Tak było też w przypadku Feist – charyzmatycznej wokalistki i multiinstrumentalistki. Jej rodzice – wzięty malarz i specjalistka od ceramiki - od pierwszych lat wysyłali córkę na masę castingów i przesłuchań. Stąd też nie dziwi fakt, że Leslie wystąpiła jako... tancerka (!) w ceremonii otwarcia Zimowych Igrzysk Olimpijskich w Calgary. Od tego czasu wydoroślała, zagrała w pięciu filmach, dojrzała muzycznie, a Metals to już czwarty longplay w dorobku artystki.

Ktokolwiek, zapytany o Feist, odpowiada bez namysłu, że to „ładna i przyjemna muzyka”. Tak rzeczywiście jest. Bo wszystko, co Kanadyjka podpisze swoim scenicznym pseudonimem, jest dopieszczonym do granic możliwości muzycznym cudeńkiem. Zaczynając od okładki, przez warstwę tekstową, aż do muzyki. I ten wokal...

Płytę rozpoczyna „The Bad In Each Other” z chwytliwym riffem i bardzo bogatym, złożonym tłem. To prawdziwy szlagier, którego z chęcią słuchałbym nawet gdyby rozgłośnie radiowe, zgodnie ze swoją tendencją, wałkowały go niemiłosiernie, wpychając między Shakirę a Macieja Maleńczuka. Nie gorzej prezentuje się „Graveyard” - rzewna opowieść na tematy około egzystencjalne. Kto ośmieli się stwierdzić, że smutne folki nie są fajne, temu pokażę kolejny na płycie „Caught a Long Wind”, w którym wokal pobudza zmysły do granic możliwości. „How Come You Never Go There” to ballada uderzająca w bluesową estetykę. Artystka w wywiadach wielokrotnie podkreślała, że to właśnie jazz i blues są dla niej ogromnymi inspiracjami. Muzyka autorstwa Kanadyjki pojawiała się już w kilku telewizyjnych produkcjach (np. w sitcomie „Inbetweeners”). Słuchając „A Commotion” odnoszę nieodparte wrażenie, że utwór ten wręcz musi zostać wcielony do ścieżki naprawdę dobrego filmu, bo potencjał widzę w nim przeogromny! I mimo że Feist nie jest już młodziutką wokalistką, jej głos nadal brzmi bardzo dziewczęco, naturalnie i energicznie. Przykład? „The Circle Married The Line” - tu nawet tytuł wywołuje uśmiech na twarzy. Dalej Feist nie daje zbyt wielu powodów do śmiechu – pozostałe kompozycje to rzewne ballady. Co nie oznacza, że słabe muzycznie! Bo zdecydowanie jest tu czego posłuchać. Na ich tle najbardziej imponuje „Comfort Me” z chóralnymi partiami i bardzo ciepłym gitarowym biciem. Płytę kończy natomiast nostalgiczne „Get It Wrong, Get It Right” - utwór, dzięki któremu po przesłuchaniu albumu nie odczuwa się niedosytu, będąc zahipnotyzowanym głosem Kanadyjki.

Na pewno płyta ta nie jest wulkanem energii i energetyczną bombą. Czasem jednak przychodzi pora, by wyciszyć się, usiąść spokojnie w fotelu z książką w dłoni, popijając ciepłe kakao. I na takie właśnie wieczory album Metals został stworzony.

7,5/10

Miłosz Karbowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.