Kanadyjska artystka udowadnia, że w jej kraju alternatywa
nie kończy się na Arcade Fire i Junior Boys.
Rodząc się w artystycznej rodzinie, decyzja o przyszłym życiu zawodowym w zasadzie wydaje się oczywista. Tak było też w przypadku Feist – charyzmatycznej wokalistki i multiinstrumentalistki. Jej rodzice – wzięty malarz i specjalistka od ceramiki - od pierwszych lat wysyłali córkę na masę castingów i przesłuchań. Stąd też nie dziwi fakt, że Leslie wystąpiła jako... tancerka (!) w ceremonii otwarcia Zimowych Igrzysk Olimpijskich w Calgary. Od tego czasu wydoroślała, zagrała w pięciu filmach, dojrzała muzycznie, a Metals to już czwarty longplay w dorobku artystki.
Ktokolwiek, zapytany o Feist,
odpowiada bez namysłu, że to „ładna i przyjemna muzyka”. Tak rzeczywiście jest.
Bo wszystko, co Kanadyjka podpisze swoim scenicznym pseudonimem, jest
dopieszczonym do granic możliwości muzycznym cudeńkiem. Zaczynając od okładki,
przez warstwę tekstową, aż do muzyki. I ten wokal...
Płytę rozpoczyna „The Bad In Each
Other” z chwytliwym riffem i bardzo bogatym, złożonym tłem. To prawdziwy
szlagier, którego z chęcią słuchałbym nawet gdyby rozgłośnie radiowe, zgodnie
ze swoją tendencją, wałkowały go niemiłosiernie, wpychając między Shakirę a Macieja
Maleńczuka. Nie gorzej prezentuje się „Graveyard” - rzewna opowieść na tematy
około egzystencjalne. Kto ośmieli się stwierdzić, że smutne folki nie są fajne,
temu pokażę kolejny na płycie „Caught a Long Wind”, w którym wokal pobudza
zmysły do granic możliwości. „How Come You Never Go There” to ballada
uderzająca w bluesową estetykę. Artystka w wywiadach wielokrotnie podkreślała,
że to właśnie jazz i blues są dla niej ogromnymi inspiracjami. Muzyka autorstwa
Kanadyjki pojawiała się już w kilku telewizyjnych produkcjach (np. w sitcomie
„Inbetweeners”). Słuchając „A Commotion” odnoszę nieodparte wrażenie, że utwór
ten wręcz musi zostać wcielony do ścieżki naprawdę dobrego filmu, bo potencjał
widzę w nim przeogromny! I mimo że Feist nie jest już młodziutką wokalistką, jej
głos nadal brzmi bardzo dziewczęco, naturalnie i energicznie. Przykład? „The
Circle Married The Line” - tu nawet tytuł wywołuje uśmiech na twarzy. Dalej
Feist nie daje zbyt wielu powodów do śmiechu – pozostałe kompozycje to rzewne
ballady. Co nie oznacza, że słabe muzycznie! Bo zdecydowanie jest tu czego
posłuchać. Na ich tle najbardziej imponuje „Comfort Me” z chóralnymi partiami i
bardzo ciepłym gitarowym biciem. Płytę kończy natomiast nostalgiczne „Get It
Wrong, Get It Right” - utwór, dzięki któremu po przesłuchaniu albumu nie
odczuwa się niedosytu, będąc zahipnotyzowanym głosem Kanadyjki.
Na pewno płyta ta nie jest
wulkanem energii i energetyczną bombą. Czasem jednak przychodzi pora, by
wyciszyć się, usiąść spokojnie w fotelu z książką w dłoni, popijając ciepłe
kakao. I na takie właśnie wieczory album Metals został stworzony.
7,5/10
Miłosz Karbowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.