Urban Garden tak się nadaje
na koncert Twilite, jak dom kultury na koncert Coldplay albo Foo Fighters.
Jakieś błyskotki na ścianach przy wejściu, zwisające z sufitów lampy w stylu
lian z księgi dżungli. Dobrze, że chociaż pracownicy szatni byli bardzo mili. I
tak właściwie było mniej upiornie, niż mogłoby się wydawać.
Trzeba było napisać długi wstęp o miejscu tak niepasującym do Twilite, kiedy na naszym skromnym fyhu na temat samego Twilite napisaliśmy tyle pamfletów (nie przypominając o tym, kto dostał redakcyjną płytę roku), że więcej nie trzeba. W ogrodach Urbana zagrali koncert z pewnością piękniejszy niż jego alfabet, co świadczy o tym, że potrafią czarować nawet w niesprzyjających w odbiorze takiej muzyki warunkach.
Duet tym razem wystąpił bez
„przyległości”, jak to miało miejsce na zeszłorocznych festiwalach. Dostaliśmy
bardzo rozczulający (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) gig, tak rozczulający,
że dopiero w okolicach trzeciego utworu zarejestrowałem fakt bycia jedynym chłopcem
w pierwszym rzędzie. Materiał? Właściwie bez zaskoczeń – mieszanka tego, co na
LP z tym, co wcześniej pałętało się po EP-kach z miłym dodatkiem pod postacią
przerobionego na typowo twilitową modłę „Hey, Hey, My, My” Neila Younga.
Wykonane bardzo ładnie. Po daniu głównym bisy, którym towarzyszyły, oprócz
momentów kontemplacji, dźwięki barowego shakera. Na przyszłość polecam
featuring, połączymy przyjemne z pożytecznym – ktoś będzie miał drinka, a
muzyka zyska bardziej industrialny sznyt.
Punkt informacyjny? Panowie
dalej nie napisali nowych utworów, ale pewnie coś jeszcze nagrają, a lada dzień
ma pójść w świat płyta z ich remixami – za jeden z nich wziął się zespół Kamp!.
Twilite zawsze spoko.
Mateusz Romanoski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.