poniedziałek, 12 marca 2012

Little Dragon w SQ - relacja || Poznań

Relacja z poznańskiego koncertu Little Dragon w SQ.

Nie każdy koncert jest niespodzianką, ale wiele bywa. Zaskakujące aranżacyjne wycieczki, interakcja z publicznością,  redefinicja największych szlagierów i wzruszenie, które towarzyszy odsłuchom ever-greenów z płyt, pojawiające się także w scenerii live, zapadają w pamięć na długo.

Po drugiej stronie skali, być może z taką samą wartością bezwzględną, istnieje koncert, jako wydarzenie, na którym pojawiamy się z dość sztywno sprecyzowanymi wymaganiami. Nie do końca rządni muzycznych siurpryz, z pełnym samozadowoleniem wystukujemy rytm, który zwykle brzmi tak samo jak na albumie, który doskonale znamy, stąd nasza obecność na koncercie i tak dalej, i tak dalej....

Poznański koncert Little Dragon w SQ wydaje się podchodzić pod tę drugą kategorię. Jednym zaskoczeniem wydaje się być post-gigowy dj set, i to chyba nawet - podwójnym.

Muzyka "Małego Smoka" nie jest w wawelskim kraju terra incognita. Little Dragon znany jest przede wszystkim z plenerowego Tauron Nowa Muzyka 2011, jak również z zamieszania związanego z odwołaniem, oryginalnie mającej mieć miejsce w listopadzie, trasy promującej trzeci album, czyli Ritual Union. Stąd też, podczas sobotniego koncertu, zabrakło na pierwszy rzut oka przypadkowych jednostek. Można było nawet usłyszeć nieco znudzone głosy podsumowujące setlistę słowami "Zawsze to grają na koniec". Udało się także zahaczyć o, miły chyba sercu, widok panów, którzy wydzielając z siebie zapachy golonki i nieco przetrawionego piwa, radośnie bujali się w rytm kolejnych numerów, nie bacząc na powiększające się plamy potu na ich kraciastych koszulach.

No bo właśnie - zabawa była dobra. Little Dragon wszedł na scenę przy gorącym dopingu publiczności i rozpoczął gig z grubej rury - na drugi ogień poszło "Rital Union", tytułowy numer z ostatniego LP.

Koncertowy entourage oczywiście nie zawiódł - były światła, lasery, barmani efektownie rzucali butelkami, szykując kolejne drinki, Yukimi Nagano zaś wiła się na scenie w tradycyjnym towarzystwie przeszkadzajek. Może posuwanie się do metafory o graniu do kotleta (do kamikadze?) jest nieco na wyrost, trudno jednak koncertowi odmówić pewnej lekkostrawnej poprawności.

Jasne, "Please Turn" czy "Looking Glass" to numery, które świetnie brzmią w wersji studyjnej i nieźle poradziły sobie również w SQ. Zabrakło jednak czegoś, co pozwala pobudzić w mózgu odbiorcy inne obszary niż wyłącznie te, odpowiadające za synchronizację kończyn. Trudno Little Dragon odmówić profesjonalizmu i niewątpliwego scenicznego obycia, równocześnie jednak zapytać można, gdzie podziała się energia i charyzma, która w warunkach Tauronowych potrafiła przecież zmieść z nóg. Funkujące i soulowe smaczki gdzieś na początku chyba się zgubiły, owocując syndromem przerysowanej, syntezatorowej  elektroniki, dającej może nawet nieco efekt hipotetycznego o.s.t. do jakiejś kreskówki z lat 80-tych.

Zgodnie jednak ze starym, polskim porzekadłem - im dalej w las, tym więcej grzybów - w miarę kolejnych kawałków zespół nabierał coraz większego rozmachu. Pomijając wspomniane już "Please Turn", naprawdę rewelacyjnie zabrzmiał, pochodzący z ostatniego albumu, "Little Man". 
Numer, który sam w sobie posiada spory potencjał do bycia, być może, najmocniejszym punktem płyty, w wersji live został dodatkowo okraszony dość psychodeliczną, perkusyjną wycieczką. Jako, że wizja dj-setu wciąż była obecna w naszych głowach, takie aranżacje rozpaliły jedynie ciekawość tego, co Little Dragon zaprezentuje w tej, nowej jednak, odsłonie.
Napalenie było chyba jednak mocno na wyrost. Nim przyszło nam się o tym przekonać, wybrzmieć zdążyło jeszcze tradycyjne, pochodzące z pierwszej płyty "Twice".

Biorąc pod uwagę historię kolaboracji członków Little Dragon z co bardziej godnymi szacunku ziomkami ze sceny elektronicznej, po dj-secie można było spodziewać się, jeżeli nie cudów, to przynajmniej odpowiedniej ilości cekinów spadających z djki w niejednoznacznej, nie najprostszej estetyce.

Panowie rozpoczęli od hip-hopów, co bujało biodro i generalnie rozpalało apetyt. Potem jednak miało miejsce zjawisko, którego nie potrafię nazwać inaczej, niż niemiecką wiksą.
Po około godzinnym łudzeniu się, że może coś się  jednak zmieni, zwinęliśmy swoje zabawki i opuściliśmy tęczowe podziemia SQ.

To małe złamanie zasady jedności estetyk nie przeszkadza jednak nazwać sobotniego gigu Little Dragon całkiem udanym. Brak było może Tauronowej magii i spontanicznej popływki, cztery klubowe ściany rządzą się jednak innymi prawami niż plenerowy festiwal. Pozostaje nam więc tylko przełknąć tę gorzką prawdę i odliczać pozostałe do sierpnia dni.

Dominika Chmiel

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.