Relacja z poznańskiego koncertu Little Dragon w SQ.
Nie każdy koncert jest niespodzianką, ale wiele bywa. Zaskakujące aranżacyjne wycieczki, interakcja z publicznością, redefinicja największych szlagierów i wzruszenie, które towarzyszy odsłuchom ever-greenów z płyt, pojawiające się także w scenerii live, zapadają w pamięć na długo.
Nie każdy koncert jest niespodzianką, ale wiele bywa. Zaskakujące aranżacyjne wycieczki, interakcja z publicznością, redefinicja największych szlagierów i wzruszenie, które towarzyszy odsłuchom ever-greenów z płyt, pojawiające się także w scenerii live, zapadają w pamięć na długo.
Po drugiej stronie skali, być może z taką samą wartością
bezwzględną, istnieje koncert, jako wydarzenie, na którym pojawiamy się z dość
sztywno sprecyzowanymi wymaganiami. Nie do końca rządni muzycznych siurpryz, z
pełnym samozadowoleniem wystukujemy rytm, który zwykle brzmi tak samo jak na
albumie, który doskonale znamy, stąd nasza obecność na koncercie i tak dalej, i
tak dalej....
Poznański koncert Little Dragon w SQ wydaje się podchodzić
pod tę drugą kategorię. Jednym zaskoczeniem wydaje się być post-gigowy dj set,
i to chyba nawet - podwójnym.
Muzyka "Małego Smoka" nie jest w wawelskim kraju
terra incognita. Little Dragon znany jest przede wszystkim z plenerowego Tauron
Nowa Muzyka 2011, jak również z zamieszania związanego z odwołaniem,
oryginalnie mającej mieć miejsce w listopadzie, trasy promującej trzeci album,
czyli Ritual Union. Stąd też, podczas sobotniego koncertu, zabrakło na
pierwszy rzut oka przypadkowych jednostek. Można było nawet usłyszeć nieco
znudzone głosy podsumowujące setlistę słowami "Zawsze to grają na
koniec". Udało się także zahaczyć o, miły chyba sercu, widok panów, którzy
wydzielając z siebie zapachy golonki i nieco przetrawionego piwa, radośnie
bujali się w rytm kolejnych numerów, nie bacząc na powiększające się plamy potu
na ich kraciastych koszulach.
No bo właśnie - zabawa była dobra. Little Dragon wszedł
na scenę przy gorącym dopingu publiczności i rozpoczął gig z grubej rury - na
drugi ogień poszło "Rital Union", tytułowy numer z ostatniego LP.
Koncertowy entourage oczywiście nie zawiódł - były światła,
lasery, barmani efektownie rzucali butelkami, szykując kolejne drinki, Yukimi
Nagano zaś wiła się na scenie w tradycyjnym towarzystwie przeszkadzajek. Może
posuwanie się do metafory o graniu do kotleta (do kamikadze?) jest nieco na
wyrost, trudno jednak koncertowi odmówić pewnej lekkostrawnej poprawności.
Jasne, "Please Turn" czy "Looking Glass"
to numery, które świetnie brzmią w wersji studyjnej i nieźle poradziły sobie
również w SQ. Zabrakło jednak czegoś, co pozwala pobudzić w mózgu odbiorcy inne
obszary niż wyłącznie te, odpowiadające za synchronizację kończyn. Trudno
Little Dragon odmówić profesjonalizmu i niewątpliwego scenicznego obycia,
równocześnie jednak zapytać można, gdzie podziała się energia i charyzma, która
w warunkach Tauronowych potrafiła przecież zmieść z nóg. Funkujące i soulowe
smaczki gdzieś na początku chyba się zgubiły, owocując syndromem przerysowanej,
syntezatorowej elektroniki, dającej może nawet nieco efekt hipotetycznego
o.s.t. do jakiejś kreskówki z lat 80-tych.
Zgodnie jednak ze starym, polskim porzekadłem - im dalej w
las, tym więcej grzybów - w miarę kolejnych kawałków zespół nabierał coraz
większego rozmachu. Pomijając wspomniane już "Please Turn", naprawdę
rewelacyjnie zabrzmiał, pochodzący z ostatniego albumu, "Little
Man".
Numer, który sam w sobie posiada spory potencjał do bycia,
być może, najmocniejszym punktem płyty, w wersji live został dodatkowo
okraszony dość psychodeliczną, perkusyjną wycieczką. Jako, że wizja dj-setu
wciąż była obecna w naszych głowach, takie aranżacje rozpaliły jedynie
ciekawość tego, co Little Dragon zaprezentuje w tej, nowej jednak, odsłonie.
Napalenie było chyba jednak mocno na wyrost. Nim przyszło
nam się o tym przekonać, wybrzmieć zdążyło jeszcze tradycyjne, pochodzące z
pierwszej płyty "Twice".
Biorąc pod uwagę historię kolaboracji członków Little Dragon
z co bardziej godnymi szacunku ziomkami ze sceny elektronicznej, po dj-secie
można było spodziewać się, jeżeli nie cudów, to przynajmniej odpowiedniej
ilości cekinów spadających z djki w niejednoznacznej, nie najprostszej
estetyce.
Panowie rozpoczęli od hip-hopów, co bujało biodro i
generalnie rozpalało apetyt. Potem jednak miało miejsce zjawisko, którego nie
potrafię nazwać inaczej, niż niemiecką wiksą.
Po około godzinnym łudzeniu się, że może coś się
jednak zmieni, zwinęliśmy swoje zabawki i opuściliśmy tęczowe podziemia
SQ.
To małe złamanie zasady jedności estetyk nie przeszkadza
jednak nazwać sobotniego gigu Little Dragon całkiem udanym. Brak było może
Tauronowej magii i spontanicznej popływki, cztery klubowe ściany rządzą się
jednak innymi prawami niż plenerowy festiwal. Pozostaje nam więc tylko
przełknąć tę gorzką prawdę i odliczać pozostałe do sierpnia dni.
Dominika Chmiel
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.