poniedziałek, 26 marca 2012

Jamie Woon w Eterze - relacja || Wrocław

Relacje z wrocławskiego koncertu Jamiego Woona w Eterze.

Eter wypchany we wszystkie kąty, plakaty w całym Wrocławiu, chillwave’y  na suporcie i Jamie Woon jako gwiazda wieczoru. Wszystko byłoby mega, gdyby nie dwa małe szczególiki.

Ale zacznijmy od tego, że na koncertach Brytyjczyka panuje dość specyficzna moda…gadania. Tak było w Proximie, to samo miało miejsce w Eterze. Przerwa w utworze i spokojnie można było usłyszeć jak jednej z dziewczyn trampki pasowały do, hm, torby (poprawcie, jeśli pomyliłem z innym elementem garderoby). Już pominę fakt wielu osób, które gigiem ewidentnie były niezainteresowane (rozmowy przy barze na balkonie najlepszym dowodem) i do klubu przyszły tylko poprzeszkadzać i na plotki. To naprawdę jest irytujące. Ale o koncercie.

Wybaczając lekką obsuwę, która wyniosła około dziesięć minut (ktoś na to zwrócił uwagę? c’mon!), i mega wczesną godzinę gigu (osiemnasta według czasu brytyjskiego), nie sposób nie poruszyć istotnej kwestii. Jamie Woon zagrał z zespołem, co już powinno mniej więcej opisywać jak n i e było we Wrocławiu. A nie było elektronicznie, czyli tak, jak Woon przyzwyczaił fanów.

Gitary – to one nadawały taktu występowi Brytyjczyka i…chyba nie podołały. Łatka „post-dubstep” przypięta Woonowi była sporym nadużyciem, niemniej to właśnie na elektronice muzyk opierał swoje brzmienia. W Eterze Jamie Woon and the band składał się z basisty, gitarzysty/klawiszowca, perkusisty i, co nie dziwne, samego Woona. I można by było nawet uznać, że gig wypadł pozytywnie, gdyby nie ten szczególik numer dwa – wyszło nijako.

A wszystko przez aranżacje. Nie jestem pewien (i chyba nie tylko ja), czy moduł à la jam session, pod który mocno podchodziło wykonanie utworów, był najodpowiedniejszym rozwiązaniem. W większości przypadków brzmiało to średnio lub jak kto woli, nudnawo. Magii w tym za grosz w każdym razie.

Jednak czego Woon z bandem mieli nie spartolić, tego nie spartolili. Ładnie wyszły szlagiery Anglika – „Lady Luck”, „Shoulda”, a „Night Air” mogło „zauraczyć” (zasłyszane w polskimbusie) funkową końcówką.

Potem koncert się skończył i zanim publiczność zaczęła mocno prosić o bis, na scenę ponownie wyszedł Jamie. Tym razem sam. Wpierw akustycznie z gitarą wykonał „bodajże’ „TMRW” i „Will Ye Go Lassie Go”, a następnie, już w nieco innym aranżu „Wayfaring Stranger” i „Spirits”. Jak wypadły? Nie wiem, ktoś cały czas za mną gadał, natomiast szalenie musiał się cieszyć jeden gość w koszulce z napisem DUBSTEP, bo beatbox Woona był właśnie – według wielu krytyków i znawców – [post]dubstepowy.

A ten pierwszy szczególik? Strasznie nudny support. O ile proste puszczanie muzyki można uznać jako właśnie support. Jedno trzeba przyznać, Wrocław – frekwencyjnie – spisał się na medal.

Z Wrocławia Piotr Strzemieczny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.