Relacje z wrocławskiego koncertu Jamiego Woona w Eterze.
Eter wypchany we wszystkie kąty, plakaty w całym Wrocławiu, chillwave’y na suporcie i Jamie Woon jako gwiazda wieczoru. Wszystko byłoby mega, gdyby nie dwa małe szczególiki.
Eter wypchany we wszystkie kąty, plakaty w całym Wrocławiu, chillwave’y na suporcie i Jamie Woon jako gwiazda wieczoru. Wszystko byłoby mega, gdyby nie dwa małe szczególiki.
Ale zacznijmy od tego, że na koncertach Brytyjczyka panuje
dość specyficzna moda…gadania. Tak było w Proximie, to samo miało miejsce w
Eterze. Przerwa w utworze i spokojnie można było usłyszeć jak jednej z
dziewczyn trampki pasowały do, hm, torby (poprawcie, jeśli pomyliłem z innym
elementem garderoby). Już pominę fakt wielu osób, które gigiem ewidentnie były
niezainteresowane (rozmowy przy barze na balkonie najlepszym dowodem) i do
klubu przyszły tylko poprzeszkadzać i na plotki. To naprawdę jest irytujące.
Ale o koncercie.
Wybaczając lekką obsuwę, która wyniosła około dziesięć minut
(ktoś na to zwrócił uwagę? c’mon!), i mega wczesną godzinę gigu (osiemnasta
według czasu brytyjskiego), nie sposób nie poruszyć istotnej kwestii. Jamie
Woon zagrał z zespołem, co już powinno mniej więcej opisywać jak n i e było we
Wrocławiu. A nie było elektronicznie, czyli tak, jak Woon przyzwyczaił fanów.
Gitary – to one nadawały taktu występowi Brytyjczyka i…chyba
nie podołały. Łatka „post-dubstep” przypięta Woonowi była sporym nadużyciem,
niemniej to właśnie na elektronice muzyk opierał swoje brzmienia. W Eterze
Jamie Woon and the band składał się z basisty, gitarzysty/klawiszowca,
perkusisty i, co nie dziwne, samego Woona. I można by było nawet uznać, że gig
wypadł pozytywnie, gdyby nie ten szczególik numer dwa – wyszło nijako.
A wszystko przez aranżacje. Nie jestem pewien (i chyba nie
tylko ja), czy moduł à la jam session, pod który mocno podchodziło wykonanie
utworów, był najodpowiedniejszym rozwiązaniem. W większości przypadków brzmiało
to średnio lub jak kto woli, nudnawo. Magii w tym za grosz w każdym razie.
Jednak czego Woon z bandem mieli nie spartolić, tego nie
spartolili. Ładnie wyszły szlagiery Anglika – „Lady Luck”, „Shoulda”, a „Night
Air” mogło „zauraczyć” (zasłyszane w polskimbusie) funkową końcówką.
Potem koncert się skończył i zanim publiczność zaczęła
mocno prosić o bis, na scenę ponownie wyszedł Jamie. Tym razem sam. Wpierw
akustycznie z gitarą wykonał „bodajże’ „TMRW” i „Will Ye Go Lassie Go”, a
następnie, już w nieco innym aranżu „Wayfaring Stranger” i „Spirits”. Jak
wypadły? Nie wiem, ktoś cały czas za mną gadał, natomiast szalenie musiał się cieszyć
jeden gość w koszulce z napisem DUBSTEP, bo beatbox Woona był właśnie – według wielu
krytyków i znawców – [post]dubstepowy.
A ten pierwszy szczególik? Strasznie nudny support. O ile
proste puszczanie muzyki można uznać jako właśnie support. Jedno trzeba
przyznać, Wrocław – frekwencyjnie – spisał się na medal.
Z Wrocławia Piotr Strzemieczny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.