Earth wracają z Angels of Darkness, Demons of Light. Tym razem jednak z numerem dwa na końcu tytułu.
Można naigrawać się z fascynacji skrzydlatymi duszkami faerie, ujawnionej przy okazji prac nad solowym albumem Dylana Carlsona, ale samemu Earth nic nie jest w stanie odebrać statusu osiągniętego na przestrzeni dwóch dekad działalności.
„Angels of Darkness,
Demons of Light II” to, jak sama nazwa wskazuje, ciąg dalszy dokumentowania
etapu muzycznej podróży, na jakim znajduje się duet Carlson-Davies.
Oba albumy zostały nagrane podczas jednej sesji i wyraźnie
wpłynęło to na ich bliźniaczy klimat. Mają więcej podobnych cech, aniżeli
elementów odróżniających jeden od drugiego.
Kontynuacja jest jeszcze bardziej minimalistyczna i, o dziwo,
bardziej eklektyczna. Dwa utwory zostawiają trwały ślad w pamięci i wyróżniają się
na tle pozostałych. W „A Multiplicity of Doors” wiolonczelistka Lori Goldston
popełnia zeschizowane, free jazzowe dysonanse. Bardzo odpowiada mi używanie
klasycznego instrumentu, aby nadać uczucia szorstkości pozornie spokojnemu
utworowi. Doskonale się słucha takiego głaskania pod włos. Uwagę przykuwa również „Rakehell”, ku mojemu osobistemu
zaskoczeniu utwór płynie na funkującym motywie. Carlson tworzy przestrzenie
świeże, współczesne gitarowe pejzaże w oparciu o klasykę z seventies – robi to
naprawdę cholernie dobrze.
Etykietki, które przyczepia się Earth takie jak psyche-folk
czy drone-country dają mgliste pojęcie tego, czym jawi się twórczość zespołu.
Carlson i reszta korzystają z dorobku szeroko pojętego gitarowego grania, ale
przecież to nie wszystko. Odwołując się do klasyki (nie tylko rocka czy bluesa)
nie odnoszą się do niej z nabożną czcią, oni plądrują ten skansen! Nie podoba się?
Trudno, właśnie za te jaja w tworzeniu kompozycji najbardziej ich sobie cenię.
Earth redefiniuje klasykę, influencje służą jedynie jako postument pod
niepowtarzalny vibe.
8/10
Grzegorz Ćwieluch
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.