Damon Albarn i spółka
funduje prawdziwą podróż w głąb jądra ciemności.
Darując już sobie przyrównania do Eno i Byrne’a (tak, tak,
oni też nagrywali o Afryce), całą otoczkę związaną z tworzeniem tego albumu,
czasem nagrywania i plejadą gwiazd, należy skupić się na najważniejszym w DRC
Music.
Muzyce!
Ale jeszcze wpierw – Damon Albarn, będąc w zaawansowany
stadium zainteresowania Afryką (pamiętamy pochodzący z 2002 roku album Mali Music), postanowił pojechać do
Konga, zabierając przy okazji swoich znajomych producentów – tu Actress, tam
Dan The Automator, a znalazł się jeszcze chociażby szef XL Recordings, Richard
Russell. Właśnie taka reprezentacja muzycznych szych postanowiła w pięć dni
nagrać album poświęcony w stu procentach kulturze (twórczości?) jednego z
państw Czarnego Lądu.
No i mamy prawdziwy kolaż brzmieniowy stworzony przez mocnych producentów z takich „stajni’ jak XL czy chociażby Warp oraz gwiazdy kongijskiej sceny muzycznej. Motyw goni motyw, pomysł nachodzi na pomysł, a stylistycznie DRC Music przygotowało przeprawę przez afrykańskie przyśpiewki, hiphopy, dubstepy, mocniejszą elektronikę i nawet techno. Albarn odjechał – tego nie da się ukryć.
No i mamy prawdziwy kolaż brzmieniowy stworzony przez mocnych producentów z takich „stajni’ jak XL czy chociażby Warp oraz gwiazdy kongijskiej sceny muzycznej. Motyw goni motyw, pomysł nachodzi na pomysł, a stylistycznie DRC Music przygotowało przeprawę przez afrykańskie przyśpiewki, hiphopy, dubstepy, mocniejszą elektronikę i nawet techno. Albarn odjechał – tego nie da się ukryć.
Już sam opener daje do zrozumienia, że jest to płyta
niezwykła. Następujący po „Hallo” „K-Town” rozpatrywać można w kategorii r o z
p i e r d a l a c z roku. Oparty na starym i dobrym oldschoolowym podkładzie,
który każe szukać w pamięci kawałków produkowanych przez Marka Ronsona, zwinnie
i delikatnie prześlizguje się przez blisko cztery minuty trwania.
Wciąga również utrzymany w prostym, mocno podchodzącym pod
mroczną twórczość King Canibala klimacie „If You Wish to Stay Awake”. Magia tego
utworu polega na tym, że po jego zakończeniu od razu ma się ochotę na repeat. W
„Lourds” pobrzmiewa freakowa, bardziej elektroniczna wersja Tinariwen, także dla
mnie inspiracja bardzo zacna* czyli po prostu melodyjny i prosty, acz całkiem
spory kawał muzycznego Czarnego Lądu. W świat pełen tajemniczości wprowadza „Ah
Congo” z mocnym, powolnym i „tłustym” wręcz bitem okraszonym ciężką
melorecytacją. Nagrany wspólnie z Jupiterem Bokondji i Bokatola System utwór
zupełnie odbiega od standardów kojarzonych z world music.
Największym (bo nie jedynym) problemem Kinshasa One Two są słabsze momenty. Jest ich za dużo. Chodzi
przede wszystkim o męczące przy dłuższym używaniu „African Space Anthem (A.S.A)”
czy house’owe „Lingala”. „Customs” z kolej mogłoby się w ogóle nie znaleźć na
płycie. To samo powiedzieć można o kolejnym na trackliście „Virginia”. Łącznie
oba kawałki dają ponad pięć minut wyjęte z życiorysu.
Przełomem ten krążek na pewno nie jest, jednak powieleniem Mali Music też nie da się go nazwać.
Damon Albarn po raz kolejny udowodnił, że nadal jest nie tylko świetnym
muzykiem, ale również producentem. A sama Kinshasa
One Two? Wiadomo, sinusoida poziomowa. Raz lepiej, raz gorzej. Z akcentem
na plus.
*zwrot zawzięty z jednej recenzji (so sick!)
*zwrot zawzięty z jednej recenzji (so sick!)
7.5/10
Piotr Strzemieczny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.