poniedziałek, 16 stycznia 2012

Mikal Cronin „Mikal Cronin” (2011, Trouble in Mind)

Mikal Cronin to jeden z tych urodziwych chłopców w przydługich fryzurach, którzy z nonszalancją wizualną łączą pewne muzyczne niechlujstwo najwyższego sortu.










Jeżeli jeszcze nikt dziwnym sposobem nie zasiał w waszych głowach poniższej wizji, to właśnie odsłuch Mikal Cronin LP otworzy widok na panoramę kalifornijskiego wybrzeża, gdzie, obok zmechaconych koców, niedbale położono deski do surfingu, tamburyn, brudny piec oraz pewną ilość substancji psychoaktywnych w najlepszej estetyce lat sześćdziesiątych.

Do tej pory Mikal Cronin krył się raczej w cieniu garażowego indie słońca, grając na basie w Moonhearts. Kolaboracja ze starym znajomym Ty Segallem (płyta Reverse Shark Attact z 2009 r.) stworzyła filary folko-surferskiej psychodelicznej scenerii, w której Cronin poczuł się na tyle pewnie, aby pod koniec zeszłego roku nagrać swój debiutancki, solowy album.

Otwierający płytę „Is it all right” na samym początku nasuwa pewne skojarzenia z hiper-celebrowanym ostatnio Bon Iverem i jego delikatnymi chórkami w„Creature Fear”. Verdonowska słabość do nawarstwionych wokali w kolejnych kompozycjach Cronina przybierze jednak formę bardziej energetycznych zaśpiewów w stylu klasycznych Beach Boys. Tak też subtelna gra wstępna „Is it all right” szybko traci termin ważności na rzecz ułożonych, symetrycznych gitarowych riffów. Gdzieś tam czają się zeszłoroczni, świeży ...And You Will Know Us By The Trail of Dead, co oznacza, że Cronin, mimo plastycznej miłości do lat sześćdziesiątych, wciąż czyta regularnie Pitchforka. Prawdziwa jazda bez trzymanki zaczyna się jednak w okolicy 2:40, w wyniku nawiedzenia przez skrajnie zindoktrynowanych folkiem Jethro Tull, czego finał stanowi – cóż – solo na flecie prostym. Flecie prostym! Seriously, to wystarczający powód do miłości.

Singlowe „Apathy” przebojowo wpada w ucho. Gitary oraz wokal, szczególnie w okolicy refrenowego „i don't want apathy/i don't want empathy”, podsuwają na myśl wizję alternatywnej rzeczywistości, gdzie debiut The Kooks z 2006 roku produkuje Phil Spector.
Nie jest to jedyna około-beatlesowska analogia, którą można wyłuskać – niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nie słyszy w saksofonowym outro finału „Hey Jude”! Free-jazzowa wycieczka stanowi oryginalną pointę numeru przy umiejętnym zachowaniu balansu całej kompozycji.

W ogóle, na całym LP, dużo jest analogii, brzmieniowe reminiscencje i echa nie są jednak na tyle wyczuwalne, aby całą płytę posadzić o brak oryginalności i banalne przetwarzanie dotychczasowych dokonań Zasłużonych. „Green and Blue” z kolei wydaje się być którąś z inkarnacji The Jesus and Mary Chain. Shoegazowa gitarowa ściana dobrze komponuje się z zakamuflowanym, drugoplanowym wokalem, spiętym z nią klamrą noise’owego, wibrującego brudu. Finalnie, na podobieństwo oldschoolowych kaset magnetofonowych, zostajemy wciągnięci w norę, do której zaprowadził nas biały królik pożyczony na tę okoliczność od Jefferson Airplane.

Spośród 10 utworów na LP wybija się również „Again and Again”, gdzie do życia wraca jangle-popowa spuścizna The Byrds. Co ciekawe, początkowy, gitarowy klimat i emocjonalny, w pewien sposób wstydliwy, wokal przywodzi na myśl britpopowy kamień milowy, czyli debiut The Stone Roses z końcówki lat osiemdziesiątych. Nie jest to paralela oczywista i jednoznaczna, ale jednak wyczuwalna.

Koniec płyty, jak to zwykle przy pożegnaniach bywa, wycisza, wprowadza nostalgię, a nawet subtelne, autentyczne wzruszenie. „Hold On me” to nastrojowa, leniwa ballada, z akustycznym, songwriterskim entourage oraz tamburynowym urozmaiceniem. Więcej tutaj rezygnacji niż pełnego pasji szału zmysłów, co umiejętnie podkreśla finalne, niezobowiązujące gwizdanie.
Zamykający album, najdłuższy na płycie numer „The Way Things Go”, funduje nam zaskakującą dychotomię, gdzie oszczędne, minimalistyczne otwarcie przeradza się w beach-boysowską, kulminacyjną aranżację z towarzyszeniem klawiszy, nadających całemu utworowi emocjonalne, zaangażowanie brzmienie.

Mikal Cronin nigdy nie miał ambicji zbawiania ani ludzi, ani muzyki (dzięki bogu!), stąd ostatnie półtorej minuty utworu to miłe, surferskie chórki, zachowujące jednak odpowiedni poziom dystansu, harmonii oraz psychodelii. W pewnym momencie kompozycja zaczyna zwalniać, coś się degeneruje, wokal nie trzyma tempa, ktoś wczoraj wypalił za dużo papierosów i ujawnia swoją prawdziwą twarz jako „Tom Waits wannabe”. Klawiszowiec zatęsknił za fletem prostym, próbując improwizować na kilku dźwiękach i następuje ogólna, chwilowa, zabawna dekompozycja, której podsumowaniem jest wybuch śmiechu samego Cronina.

Mikal Cronin nagrał album, gdzie ilość smaczków przerasta momentami ogólną narrację. Mimo wszystko, przez cała płytę podróżujemy płynnie, musimy tylko liczyć się z tym, że co jakiś czas nastąpi niemożliwa do zignorowania potrzeba powrotu do 1:45 danego numeru i przesłuchania akurat tych 14 sekund 3 razy pod rząd - taki specyficzny odruch Pawłowa.
Mikal Cronin ma w swojej nieczystości ten sam rodzaj perfekcji, który każe nam przechowywać wymięte bilety z koncertów i zostawione przez przypadek t-shirty starych przyjaciół. Jeżeli wolisz być szczery, niż się szczerzyć, jeżeli nie zawsze stawiasz przecinki w odpowiednich miejscach, a minimalizm sterylnych, monochromatycznych kompozycji doprowadza Cię do stanu na podobieństwo letniego, post-piątkowego kaca, hej – jeżeli w ogóle lubisz czasem mieć kaca w lipcu, ta płyta jest właśnie dla Ciebie.

8.5/10

Dominika Chmiel

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.