Kiedy z sentymentem i swoistym rozrzewnieniem wspominam rok 2011, rok wspaniałych festiwalowych uniesień, genialnych premier i jeszcze lepszych wielkich powrotów zastanawiam się, o ile byłby on lepszy, gdyby płyta The Angel Pop nie ujrzała światła dziennego.
To już trzeci solowy album Mariny Celeste – wokalistki, która stała się rozpoznawalna dzięki występom z Nouvelle Vague. Dziękuję opatrzności, że nie pozwoliła mi wiedzieć o dwóch poprzednich, jeżeli choć odrobinę zbliżyły się poziomem do The Angel Pop. Już sam tytuł przyprawia o dreszcze i myśli samobójcze. To nie może być dobry album! I z takim właśnie nastawieniem zabieramy się do balladowej wersji hitu dyskotek w Sanoku i stałego bywalca topowych zestawień głównych rozgłośni radiowych, nieśmiertelnego „Beds Are Burning”. I nie jest fajnie. Spiesznie zmieniamy więc utwór na kolejny. Tym razem to autorska kompozycja Mariny (skojarzenia z gwiazdeczką polskiego rynku muzycznego też nie działają na korzyść Francuzki). Szum morza, trzepot skrzydeł mew, rytmiczne, marszowe bicie werbla... jest całkiem miło. Gdyby utwór skończył się po tym fragmencie, chyba wszyscy byliby zadowoleni. Niestety – trwa, ciągnie się i dłuży jak niedzielna msza w intencji parafian. Trzecia ścieżka zaczyna się o wiele ciekawiej, jednak to chyba dalej nie to. „L'Homme Est Un Loup Pour L'Homme” zniechęca już przy próbie wymówienia tytułu. Pop, glam, bling bling, cekinów szał – to chyba wystarczający opis warstwy muzycznej. Jeżeli uparcie szukałbym utworu, który byłbym skłonny przesłuchać więcej niż raz, byłby to cover The Buzzcocks „Accroc Aux Bimbos” (niech nie zwiedzie was zmieniony tytuł oryginału). „Watching You Naked” widzę jako soundtrack do obyczajowego tasiemca, którego przedpołudniowe emisje denerwują już nawet emerytki uparcie rozwiązujące krzyżówki, popijane kawą zbożową. Dla miłośników ballad w stylu „Je t'aime... moi non plus” wykonywanej na milion sposobów, siódma ścieżka na płycie będzie wisienką na torcie. Jeżeli wyznacznikiem fajności we współczesnej muzyce są elektroniczne akcenty, to Marina Celeste odrabia to zadanie w utworze „Two Loves”, którego, o dziwo, nawet przyjemnie się słucha. Po tych utworach i dość wyrafinowanych torturach związanych z ich odbiorem westchnąłem głęboko. A zabawa się dopiero zaczyna, bo jesteśmy dokładnie na półmetku!
Jeżeli ta część płyty nie przypadła nam do gustu, to nie ma co zabierać się za dalszy ciąg zwierzeń i niesamowitych historii francuskiej wokalistki. Druga część nie zaskakuje bowiem niczym nowym – kompozycje są utrzymane w podobnej tonacji. Mimo że jakość śpiewu nie budzi praktycznie żadnych zastrzeżeń, odnoszę nieodparte wrażenie, że to wszystko już było. Na tym tle nieco wyróżnia się „Under My Skin”. Jednak jaka płyta, takie i podsumowanie. Ostatniego „Da Da Da” z niemieckimi wstawkami nie podesłałbym złośliwie nawet największemu wrogowi.
Gdyby na siłę szukać sytuacji, w których album The Angel Pop byłby znośny w odbiorze, myślę, że stoisko z zapiekankami albo dworcowy kebab byłyby do tego idealne. Albumu w topie 2011 na pewno bym jednak nie umieścił.
2/10
Miłosz Karbowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.