Reedytowany "staroć" nadal daje radę. Baby Woodrose przypominają się najlepszą w swoim dokonaniu płytą.
Pewnie nigdy bym nie wiedzia, że Baby Woodrose wypuścili reedycję swojej najlepszej chyba płyty Love Comes Down gdyby nie uczynność Bad Afro Records. W sumie od wydanego w 2009 Baby Woodrose minęło trochę czasu, a i zapomniało się o tych Duńczykach. Wytwórnia jednak przypomniała i zapowiedziała nowy krążek na ten rok. Krótko i na temat: Fajnie.
Z historii zespołu istotne jest tylko to, że Love Comes Down ukazało się wpierw w 2006 roku i między fanami formacji toczy się dyskusja, który krążek jest lepszy – ten opisywany właśnie czy Money For Soul. Najlepiej ocenić samemu, bo, jak wspomniałem wyżej, chyba najlepszym jest ten z reedycji (o czymś to świadczy, nieprawdaż?). Ale uderzając już w sedno sprawy…
Love Comes Down nie wszystkim pewnie przypadnie do gustu – bo nie ten gatunek, bo brzmi staroświecko, bo wokalista (Lorenzo Woodrose) ma średni głos. No i wąsy, są przecież tak niemodne, że wręcz hipsterskie wąsy! Niemniej Baby Woodrose w 2006 roku nagrali płytę już teraz klasyczną. I to nie tylko na skandynawskim podwórku, bo gdyby porównać trzeci w dorobku album Duńczyków do chociażby The Black Crowes czy Urge Overkill (coverowali Neila Diamonda do „Pulp Fiction”), to BW wypada naprawdę zacnie.
Może to zasługa iście sixtisowego brzmienia kojarzącego się z twórczością The Sonics i The Byrds, hellacoptersowych riffów (przez co Baby Woodrose w Skandynawii są stawiani prawie na równi – no może „trochę niżej”, ale na bank porównywani – z The Hives i The Hellacopters), czy po prostu wypływającej strumieniami energii. Tak czy inaczej Baby Woodrose nagrali album, którego nie mają prawa się wstydzić, a który każdy szanujący się fan garage rocka, tudzież po prostu skandynawskiej alternatywy, powinien posiadać.
No bo co my tu mamy – jest naprawdę hiciarski opener „What Ya Gonna Do?” z południową harmonijką w roli głównej, jest „Found My Way Out” z kapitalną gitarą (ukłon właśnie do The Hellacopters), wpadające w ucho na wysokości refrenu „Kitty Galore” czy chociażby „Chemical Buzz”, gdzie od samego początku urzekają organy. Wymieniać można bez końca, bo Love Comes Down wypełnione jest praktycznie samymi rockowymi „bangerami”.
Jasne, zdarzają się wpadki (no bo w końcu gdzie ich nie ma?), jak chociażby „Christine” czy „Roses”, które na tle pozostałych utworów nie wyróżniają się niczym szczególnym. Wszystko jednak rekompensuje zamykający i zarazem tytułowy track, jak również – a może i przede wszystkim – całościowy obraz albumu.
O reedycjach ciężko się pisze, bo wiadomo – „staroć”, jest osłuchanie z materiałem, itp. Itd. Niemniej Love Comes Down to pozycja solidna i warta uwagi. I chociaż płyta pierwotnie została wydana w 2006 roku, czyli aż sześć lat temu, nadal powala zajebistością wykonania. Więc ponownie – ten krążek trzeba mieć w domu.
7.5/10
Piotr Strzemieczny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.