Gdzieś zapodziały się te lounge’owe brzmienia, popularny chillwave jakby odszedł na dalszy plan. Grecki duet wydał właśnie nową EP-kę i chyba nie ma z czego być dumnym.
Już debiutancki materiał z In Love With Dusk pokazywał, że w Keep Shelly In Athens drzemie potencjał. Słuchało się tego przyjemnie i wracało częściej niż do takiego eterycznego Deerhoof vs. Evil (przykład przypadkowy). Było słonecznie i leniwie, acz chillwave, który gdzieniegdzie można było wynaleźć w niektórych polskich recenzjach, tak naprawdę prezentował się znikomo. Ale w kompozycjach pochodzących z Aten muzyków w zgrabny sposób przeplatają się różne gatunki muzyczne, tworząc tym samym jedną spójną całość. Bardzo eklektyczną zarazem.
Zespół skacze, to nie ulega wątpliwości. Otwierający Our Own Dream „Lazy Noon” jeszcze nawiązuje do klimatów spod znaku muzyki lounge, no i jest leniwie, czyli tak jak powinno być. Trochę w tym smoothu, trochę niedzielnego słońca, które – nie wiedzieć dlaczego – przybyło w grudniu zamiast latem, i które próbuje rozpromienić te przecież już niezbyt świetlne dni. Uroku niewątpliwie dodają te nieśmiałe (niczym słoneczko w listopadzie!) klawisze i unoszący się gdzieś w powietrzu pościelowy zapach seksu. Tytułowy track „Our Own Dream” całkowicie wymazuje z pamięci upojną wizję idyllicznej utopii. Mocny bit, który każe skojarzeniom błądzić między dubstepem a witch-house’em. Dzień przeszedł w noc, radość zamieniła się w smutek, a wypełniony nieskrywanym bólem wokal Sary tnie serce na kawałki, nie pozostawiając zbyt wielu powodów do szczęścia. Upiorne syntezatory tylko upewniają w tym przekonaniu. Musiało być mrocznie. Mrocznie i tajemniczo.
Za „banger” EP-ki należy jednak uznać „DIY” z kapitalnym, opartym na klawiszach i rozmarzonym wokalu refrenie. A wszystko to z niewielką dozą czającego się w tle ducha funku i trip-hopu. Błyszczy? Wciąga? Coś w tym niewątpliwie jest. „Fairytale” z kolei mogłoby stać się jednym z zimowych hitów klubowych (oczywiście gdyby istniał odpowiedni popyt na takiego rodzaju kawałki), głównie ze względu na szybkie tempo i te „ejtisowe” klawisze.
No i na zamknięcie dwuczęściówka – „A) The Rogue Superhero B) Ready To Pay The Price”, która ukazuje Keep Shelly In Athens w dwóch zupełnie różnych odcieniach. I w sumie wespół z „ABADABA - "California Birds" (REMIX)” jest to najsłabsza pozycja na EP-ce. Nie warto się nad tym dłużej rozpisywać, tak jak nie warto wytrzymywać do końca obu kompozycji. Skrecze i b-boyowe klimaty oraz dodanie do tego metalowo-rockowych riffów w drugiej odsłonie? Nie kupuję tego.
Już debiutancki materiał z In Love With Dusk pokazywał, że w Keep Shelly In Athens drzemie potencjał. Słuchało się tego przyjemnie i wracało częściej niż do takiego eterycznego Deerhoof vs. Evil (przykład przypadkowy). Było słonecznie i leniwie, acz chillwave, który gdzieniegdzie można było wynaleźć w niektórych polskich recenzjach, tak naprawdę prezentował się znikomo. Ale w kompozycjach pochodzących z Aten muzyków w zgrabny sposób przeplatają się różne gatunki muzyczne, tworząc tym samym jedną spójną całość. Bardzo eklektyczną zarazem.
Zespół skacze, to nie ulega wątpliwości. Otwierający Our Own Dream „Lazy Noon” jeszcze nawiązuje do klimatów spod znaku muzyki lounge, no i jest leniwie, czyli tak jak powinno być. Trochę w tym smoothu, trochę niedzielnego słońca, które – nie wiedzieć dlaczego – przybyło w grudniu zamiast latem, i które próbuje rozpromienić te przecież już niezbyt świetlne dni. Uroku niewątpliwie dodają te nieśmiałe (niczym słoneczko w listopadzie!) klawisze i unoszący się gdzieś w powietrzu pościelowy zapach seksu. Tytułowy track „Our Own Dream” całkowicie wymazuje z pamięci upojną wizję idyllicznej utopii. Mocny bit, który każe skojarzeniom błądzić między dubstepem a witch-house’em. Dzień przeszedł w noc, radość zamieniła się w smutek, a wypełniony nieskrywanym bólem wokal Sary tnie serce na kawałki, nie pozostawiając zbyt wielu powodów do szczęścia. Upiorne syntezatory tylko upewniają w tym przekonaniu. Musiało być mrocznie. Mrocznie i tajemniczo.
Za „banger” EP-ki należy jednak uznać „DIY” z kapitalnym, opartym na klawiszach i rozmarzonym wokalu refrenie. A wszystko to z niewielką dozą czającego się w tle ducha funku i trip-hopu. Błyszczy? Wciąga? Coś w tym niewątpliwie jest. „Fairytale” z kolei mogłoby stać się jednym z zimowych hitów klubowych (oczywiście gdyby istniał odpowiedni popyt na takiego rodzaju kawałki), głównie ze względu na szybkie tempo i te „ejtisowe” klawisze.
No i na zamknięcie dwuczęściówka – „A) The Rogue Superhero B) Ready To Pay The Price”, która ukazuje Keep Shelly In Athens w dwóch zupełnie różnych odcieniach. I w sumie wespół z „ABADABA - "California Birds" (REMIX)” jest to najsłabsza pozycja na EP-ce. Nie warto się nad tym dłużej rozpisywać, tak jak nie warto wytrzymywać do końca obu kompozycji. Skrecze i b-boyowe klimaty oraz dodanie do tego metalowo-rockowych riffów w drugiej odsłonie? Nie kupuję tego.
KSIA szturmem wdarli się do „wielkiego świata mediów muzycznych” dzięki pierwszemu krążkowi. Sophomore lawiruje pomiędzy różnymi gatunkami, widać, że grecki duet szuka nadal swojego klimatycznego miejsca. To słychać, bo kawałki stanowią swoistą sinusoidę poziomową. Nie jest źle, nie jest tragicznie, a „piłeczkę” należy umiejscowić gdzieś trochę ponad średnią.
I taka mała ciekawostka, Ep-kę wydano na dwunastocalówce w dwóch kolorach – szarym i białym. Ilość kopii ograniczono do zaledwie/aż(?) pięciuset egzemplarzy, więc jeśli ktoś ma ochotę sobie zamówić, niech uderza na stronę Family Records.
6/10
Piotr Strzemieczny
Piotr Strzemieczny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.