wtorek, 22 listopada 2011

Chelsea Wolfe - Apokalypsis (2011,Pendu Sound)

Smutno i tajemniczo, a przede wszystkim mrocznie. Chelsea Wolfe na drugiej płycie kontynuuje rozwiązania z The Grime and the Glow i… w sumie wypada podobnie.







Ale to przecież nie oznacza „źle”, bo ubiegłoroczny album, chociażby w naszej recenzji, został oceniony wysoko (4.5 na 6 w starej skali), a redaktor Irzyk nie szczędził pochwał nad młodą artystką. Ale uderzając już w temat samej Ἀποκάλυψις (Apokalipsa), jest mroczniej i smutniej.

Opener miażdży. „Primal/Carnal” to zaledwie ćwierć minuty, pieprzone 25 sekund, które niemal perfekcyjnie potrafi wymieszać zawartość żołądka, a w głowie zbudzić irytujący atak migreny. Syki, trzaski, seplenienie, plucie i „the grudge”/”rec” w wydaniu „intro albumu” już od początku informują o jakże ciężkim natężeniu mrocznej muzyki. I kiedy można spodziewać się, że następny utwór będzie kontynuacją tej pełnej chaosu psychodelicznej jazdy, Chelsea Wolfe zwalnia. „Mer” to totalne przeciwieństwo pozycji numer jeden. Spokojny i melodyjny, a na pewno przygnębiający podkład bardzo korzystnie współgra z tragicznym wokalem Amerykanki tworząc jedna z bardziej urokliwych ballad drugiej połowy 2011 roku. Jasne, można pokusić się o porównania i skojarzenia z PJ Harvey (które przecież świecą w każdej recenzji), ale właśnie głównie z tego powodu nie ma sensu o tym pisać. „Mer” ma również swoją drugą stronę – tę bardziej niespokojną, matematyczną, która gości w kawałku w praktycznie samej końcóweczce. Po tym przychodzi kolejna ballada, tym razem jeszcze bardziej stonowana i wyciszona, oparta przede wszystkim na uroczym śpiewie Wolfe, powolnym, usypiającym wręcz tempie oraz wygładzonej gitarze. Z „Tracks (Tall Bodies)” gryzie się „Demons”, w którym Chelsea aż kipi agresją i nienawiścią, a partie instrumentalne oddają cały „życiowy wkurw” i frustracje. Apokaliptyczna perkusja, zadziorne, atakujące wręcz uszy słuchacza riffy gitarowe i panująca atmosfera duszności oraz przesterowany wokal to atuty i jednocześnie główna siła tracku.

Nie wolno zapominać również o „Pale on Pale”, najdłuższej kompozycji na drugim krążku Chelsea Wolfe. To chyba również najcięższy w odbiorze utwór, który równie dobrze, gdyby tak go przyśpieszyć, mógłby znaleźć się na jednej z płyt metalowo-smędzących bandów. Na szczęście Amerykanka nie poszła w tę stronę, a jedyne co może martwić to te krzyki na wysokości 5:57, zmuszające raczej do skojarzeń z egzorcyzmami (w końcu wątek witch-house’owy, który – co trzeba w końcu otwarcie powiedzieć – pasuje do utworów Wolfe jak afrykański krajobraz do zimnego i  bladego eskimosa). Ale na albumie znajduje się również „Movie Screen”, czyli zamykający utwór, który po prostu rozpieprza. Głęboka perkusja, melancholijna gitara, tona zgrzytów na metr kwadratowy i ten eteryczny, przepełniony tragizmem śpiew Chelsea. Na ten moment warto czekać całą płytę. A końcówka to prawdziwa psychodela, psujący głowę majstersztyk.

Ale są też chwile słabsze. „The Wasteland” czy „Friedrichshain” (bezpodstawnie porównywane do twórczości The Knife – w sumie można by było na podstawie tej recenzji zrobić solidny diss na poziom tekściarski na pitchforku) to na szczęście tylko niechlubne wyjątki, które lekko zaniżają jakość. Nudne, bezpłciowe kompozycje, przy których większym taktem będzie użycie sformułowania n i e i s t o t n y   p l a n k t o n aniżeli utwory budujące siłę Ἀποκάλυψις.

Nie ma jednak tego złego, bo ambientowe „To the Forests, Towards the Sea” również mocno i porządnie miesza w głowie, pozostawiając z mózgu jedynie siekę przypominającą skruszony w malakserze lód. To również przepustka do nowej strefy strachu – dzika i zaniedbana bieżnia oddalona od miasta o kilka kilometrów; leżąca gdzieś na skraju lasu i malutkiej, mało ważnej szosy; na bieżni dziewczyna (nie trzeba dodawać, że jest późny wieczór, a na dworze już ciemno?) powoli truchta, gdy nagle coś zaczyna się poruszać w krzakach. Scena dobrze znana, przewidywalna niczym dowcipy w polskim stand upie, a jednak ten utwór – słuchając właśnie np. podczas biegania po wyludnionej okolicy tudzież będąc samemu w pustym i ciemnym domu – jest niezłym „straszaczem”.

Smutne piosenkarki trafiają się bardzo często, jednak artystki wypełnione aż takim przygnębieniem to skarb. Tak mroczne płyty są zawsze w cenie, a Chelsea Wolfe, już przy debiucie, postawiła sobie wysoko poprzeczkę. To jabłko ląduje bardzo blisko jabłoni.

7.5/10

Piotr Strzemieczny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.