sobota, 1 października 2011

Kasabian – Velociraptor! (2011, RCA/Columbia)

Chłopaki z Kasabian pokazują, że mają się dobrze i, wbrew plotkom, wcale nie pokłócili się z gitarami!

















Po wydaniu singla „Switchblade Smiles” bardzo bałem się kolejnej płyty Kasabian. Pojawia się w nim wszystko, czego nie chciałbym usłyszeć od chłopaków z Leicester. Jednak już pierwsze z płyty „Let's Roll Like Just We Used To” rozwiewa wszelkie wątpliwości – chłopaki ani nie upadły na głowy, ani nie chcą stracić miana najlepszej po Beatlesach brytyjskiej kapeli. Album zmasterowany w San Francisco na szczęście nie pociągnął za sobą amerykańskiego brzmienia, jakie chyba byłoby dla nich muzycznym samobójstwem. Kasabian gra więc szeroko i głęboko! Hej!

Pierwsza na płycie ścieżka rozpoczyna się niezwykle monumentalnie. Słuchacz czuje się, jakby był na seansie kolejnej części Gwiezdnych Wojen. To jednak Kasabian i jego trąbki! Potem rozbrzmiewa już band, jaki znamy z jego najlepszych utworów – jest dużo gitar, okraszonych sporą dawką elektroniki. „Days Are Forgotten” przenosi nas w nieco bardziej sentymentalne zakątki. Brytyjskość brzmienia można tu wdychać pełną piersią – aż serce kryjące się w niej się raduje! W następnym utworze chłopaki  grają jak najbardziej do pobujania się na prawo i lewo i pomachania zapalniczką. „Le Fee Verte”, w którym dużą rolę odgrywa znów sekcja dęta, pokazuje Kasabian z mniej znanej strony. Czy lepszej? Kwestia gustu. Najbardziej z całej płyty, jak to zwykle bywa, zawiódł mnie tytułowy kawałek. „Velociraptor” nie imponuje ani przemyślaną kompozycją, ani nie porywa do śpiewu i tańca – jest zaledwie poprawny. Kolejne na płycie „Acid Turkish Bath” wywołuje napady ciarek na całym ciele. Tworzy tajemniczą aurę i wciąga słuchacza w opowiadaną historię. „I Hear Voices” kontynuuje opowieść, zwiększając proporcje elektronicznych dźwięków. Dla wszystkich, którzy czekali na kontynuację albumu West Ryder Pauper Lunatic Asylum muzycznym spełnieniem będzie „Re – wired”. Jest tu wszystko do czego Kasabian nas przyzwyczaił. Pomijając nieco bezpłciowe „Man Of Simply Pleasures”, które, mimo ciekawego zamysłu, zapomina się 10 sekund po przesłuchaniu, natrafiamy na nieszczęsne „Switchblade Smiles". Komercha, kicz, syf, tandeta aż biją! Od samego wałkowania utworu przez MTV średnio pięć razy w ciągu godziny, wczorajszy obiad w moim żołądku pragnie ponownie pokonać drogę przez przełyk. Całe szczęście, że album na tym się nie kończy. Inaczej dręczące mnie myśli samobójcze doczekałyby się zapewne ucieleśnienia. Jest przecież jeszcze „Neon Noon”, które ratuje całą płytę, zostawiając bardzo pozytywne wrażenie.

Ładnie zaczęli, ciekawie rozwinęli, gorzej skończyli. Miało być fajnie – wyszło prawie tak. A morał niech każdy wyciągnie sobie sam.

7.5/10

Miłosz Karbowski

1 komentarz:

  1. dawno nie czytałem tak słabej recenzji... choć zgadzam się z oceną końcową.

    OdpowiedzUsuń

Zostaw wiadomość.