Po koncercie Atari Teenage Riot, jak zresztą pisalem w tekście poprzedzającym mój wypad na gig, spodziewałem się bardzo, bardzo dużo. Jak pokazywało do tej pory moje doświadczenie – częściej zdarza się, że najbardziej zapadają w pamięć te sztuki, co do których wymagania były przeciętne, albo nie było ich w ogóle. Atari w Progresji jest jednym z niewielu chlubnych wyjątków.
Wieczór otworzył kolektyw Junkie Punks, który zaserwował digitalhardcore'owy bałagan (określenie rozpierdol raczej należy się gwiazdom wieczoru). Jeden pan za deckami, drugi gibający się pomiędzy gitarą a deckami. Zainteresowali, chociaż większość, co zrozumiałem biorąc pod uwagę ilość emocji, która miała nadejść, wybrała raczej okupację baru.
W konkretny bans zgromadzonych wprowadził Rowdy Superstar. O tym, że jest superstarem świadczył chociażby kompletnie odlotowy image – koleś wygląda jak Prince na planie Star Treka. Prince, co prawda nigdy na planie Star Treka nie był, ale skoro na planie Purple Rain był odlotowy, to możecie sobie wyobrazić, że support ekipy Aleca to nie przelewki. Książę jest jedną z głównych inspiracji Rowdy'ego, chociaż jeszcze mocniej w jego muzyce słychać ostre zacięcie grime'owe, choć przy takim „Look Into The Light” (swoja drogą – kapitalny numer) nie pada tak daleko do Ghostpoeta. Przy samym oglądaniu dzikich scenicznych wygibasów londyńczyka trudno się nie uśmiechnąć, a jak dochodzi do tego tłusty beat („jak taki długi chudy człowiek może zagadać ten tłuuuusty beat!?”) to ja nie mam pytań. Koleś który ma w kieszeni takie koncertowe kosiory, jak „Get Ur Shizzit Riiiiight” może się mierzyć z każdym. Nie dziwi dobre przyjęcie kiedy wspierał Patryka Wilka, nie dziwi kiedy supportuje Ataryjski Nastoletni Bunt. Na takie kosiory mogliby wybrzydzać tylko wielbiciele Kongresu Nowej Prawicy przed ukończeniem 18. roku życia.
Gwiazda wieczoru? Jak już wspomniałem na wstępie – nie mam pytań. Atari w starciu bezpośrednim to suma wszystkiego, co najbardziej kochamy na ich płytach i tego, co mogliśmy zaobserwować, co lepszych fragmentach ich koncertów na youtube pomnożone przez milion. Nawałnica dźwięków, oczopąsowe światła i taki opener, jak „Activate” może oznaczać tylko jedno – zero litości. Trio miotające się pomiędzy przodem sceny, a elektronicznymi zabawkami. Szaleństwo. Z nowej płyty poleciało jeszcze między innymi „Black Flags” i „Shadow Indentity”, a ze starszych istne greatest hits na żywo z „Too dead for me”, „Revolution Action” i „Start The Riot” na czele. Trio przy genialnej formie energetyczno wykonawczej nie zapomniało o punkowym etosie – nigdy nie byłem na gigu, jakby nie patrzeć, klasyków gatunku na którym regularnie muzycy przybijaliby publice taką ilość piątek (ja złapałem – 7 od Aleca, dwie od CX KiDTRONiKa i jedną od Nic Endo), było też dosyć częste podstawianie mikrofonu poszczególnym widzom, żeby powydzierali się w refrenach (a refreny ATR są stworzone do darcia japy) a postawieniem kropki nad „i” było wciąganie publiki na scenę w numerze przed bisami (BYŁEM PIERWSZY!!!). Koleżanka mówiła mi, że podobne rzeczy uskuteczniali w Krakowie w zeszłym roku. Szczególnym momentem było też zaproszenie na scenę gościa w masce Anonymus i rebeliancka przemowa Aleca.
Jakbym miał się do czegoś przyczepić to niestety miejsce. Nagłośnienie urywało łeb, ale do cholery... wątpię, żeby w jakimkolwiek innym warszawskim klubie (chyba, że byłby to Metal Cave, ale nie wiem, czy to jeszcze istnieje) ktoś wpadł na pomysł zakładania pieszczoch w takim ścisku jaki panował pod sceną, a potem jeszcze wpadł na pomysł stanięcia za mną. Jednak mogłem znieść dużo większe niedogodności, a myslę, że i tak ten gig znalazłby się w moim top 10.
Mateusz Romanoski
Gwiazda wieczoru? Jak już wspomniałem na wstępie – nie mam pytań. Atari w starciu bezpośrednim to suma wszystkiego, co najbardziej kochamy na ich płytach i tego, co mogliśmy zaobserwować, co lepszych fragmentach ich koncertów na youtube pomnożone przez milion. Nawałnica dźwięków, oczopąsowe światła i taki opener, jak „Activate” może oznaczać tylko jedno – zero litości. Trio miotające się pomiędzy przodem sceny, a elektronicznymi zabawkami. Szaleństwo. Z nowej płyty poleciało jeszcze między innymi „Black Flags” i „Shadow Indentity”, a ze starszych istne greatest hits na żywo z „Too dead for me”, „Revolution Action” i „Start The Riot” na czele. Trio przy genialnej formie energetyczno wykonawczej nie zapomniało o punkowym etosie – nigdy nie byłem na gigu, jakby nie patrzeć, klasyków gatunku na którym regularnie muzycy przybijaliby publice taką ilość piątek (ja złapałem – 7 od Aleca, dwie od CX KiDTRONiKa i jedną od Nic Endo), było też dosyć częste podstawianie mikrofonu poszczególnym widzom, żeby powydzierali się w refrenach (a refreny ATR są stworzone do darcia japy) a postawieniem kropki nad „i” było wciąganie publiki na scenę w numerze przed bisami (BYŁEM PIERWSZY!!!). Koleżanka mówiła mi, że podobne rzeczy uskuteczniali w Krakowie w zeszłym roku. Szczególnym momentem było też zaproszenie na scenę gościa w masce Anonymus i rebeliancka przemowa Aleca.
Jakbym miał się do czegoś przyczepić to niestety miejsce. Nagłośnienie urywało łeb, ale do cholery... wątpię, żeby w jakimkolwiek innym warszawskim klubie (chyba, że byłby to Metal Cave, ale nie wiem, czy to jeszcze istnieje) ktoś wpadł na pomysł zakładania pieszczoch w takim ścisku jaki panował pod sceną, a potem jeszcze wpadł na pomysł stanięcia za mną. Jednak mogłem znieść dużo większe niedogodności, a myslę, że i tak ten gig znalazłby się w moim top 10.
Mateusz Romanoski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.