środa, 14 września 2011

Male Bonding - Endless Now (2011, Sub Pop)

Można odnieść wrażenie, że Male Bonding skończyli się na swoim "Kill'em All". Endless Now jest płytą...nijaką







Zeszłoroczne lato mijało mi między innymi na okazjonalnych wypadach na deskorolkę. Jako że jestem typem, który bez słuchawek nie ruszy nawet do sklepu po bułki na drugą stronę ulicy, na desce zawsze jeździłem ze słuchawkami. A w tych słuchawkach grał mi debiut Male Bonding. Nothing Hurts nie stanowiło wybitnej pozycji płytowej. Album ten jednak od pierwszej do ostatniej minuty przepełniony był niezbyt pomysłowym, ale jednak niesamowicie chwytliwym garażowym indie-punkiem. Wypady na deskorolkę czy piwo z kolegami byłyby doskonałym tłem do teledysków tej budzącej miłe skojarzenia londyńskiej kapelki.

Niestety teraz coś poszło nie tak. Wygląda na to, że zespół został pokonany przez potwora, którego zwą syndromem drugiej płyty. Male Bonding nie było w stanie utrzymać poziomu pierwszego albumu. Już otwierające "Tame the Sun" brzmi niesamowicie mdło. Trochę tak jakby jakiś ponury menadżer kazał im napisać ten kawałek na kolanie. Nie inaczej wygląda sytuacja z innymi piosenkami. Melodie są żadne, mało wyraziste, sekcja rytmiczna brzmi bardzo umiarkowanie i delikatnie jak na jakby nie patrzeć: punkowy zespół. Gitary nie zaskakują absolutnie niczym. Nie ma w tym graniu ani krzty ognia. Nawet okładka jest kompletnie nijaka. Nie mam ochoty wracać do tej płyty. Co tu dużo mówić, Male Bonding skończyli się na swoim „Kill'em All”. Być może na żywo są całkiem skuteczni, niestety ich występ przypadał na koncert Blonde Redhead na tegorocznym OFF Festivalu - nie było mnie w trójkowym namiocie.

4.5 / 10

Jakub Lemiszewski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.