poniedziałek, 12 września 2011

Big Troubles – Romantic Comedy (2011, Slumberland)

Album słodki jak...komedia romantyczna.








Kiedy słuchałem nowej płyty Big Troubles, a właściwie nabijałem ją na moje konto last.fm,  nie mogłem się nadziwić niektórym tagom - że „psychodelic”, że „lo-fi”, że „noise pop”. Nie będę ściemniał, że znałem zespół zanim jeszcze powstał, co nie jest dziwne, bo nie mają nawet notki na wikipedii, ale o ile z „dream popem” mają czasem co nieco wspólnego, to jeśli chodzi o resztę wymienionych mogę tylko powiedzieć, last.fm'owicze – nie, nie i jeszcze raz nie.

Tak się składa, że panowie grają coś, co prawdopodobnie chcieli grać The Raveonettes na dwóch pierwszych albumach, ale średnio im wychodziło. Jeśli podbić hit-poziom i wyczyścić „Pretty in Black” z wokali Sharin i surf-rockowych zboczeń, jest szansa, że powstałoby coś bliskiego
Romantic Comedy. Z The Raveonettes Big Toubles łączy też miłość do The Jesus & Mary Chain – z tym, że raczej tego schyłkowego, już mniej hałasującego. Mamy więc coś pomiędzy energią Jesusów i słodkością dwóch pierwszych LP Raveonettesów.

Do myślenia daje sam tytuł,
Romantic Comedy . To nie jest płyta dla twardzieli, ani napinkowych artystowskich poszukiwaczy drugiego dna. Ja sam do paru romantycznych komedii mam nawet sentyment, szczególnie jeśli są na granicy romantycznego i ambitnego, jak na przykład „W pogoni za Amy”. Płyta Big Troubles może nie będzie „W Pogoni Za Amy” nowego dream popu – brakuje jej trochę zmarszczek, bezczelności i wulgarności, ale „To właśnie miłość”, albo „Kiedy Hally poznał Sally”? Dlaczego nie. Romantyczne komedie mają to do siebie, że nie są niezbędne do życia , jak chociażby Bergman czy Godard, ale czasem ,choć nie dopuszczamy do siebie tej morderczej myśli, potrafią uratować tyłek.

- Lubię zabierać dziewczyny na ambitne filmy i patrzeć, jak się nudzą- wyznał mi kiedyś mój przyjaciel. Gorzej kiedy sam zaczynasz się na nich nudzić.

- Masz jakiegoś Allena? Bo już obejrzałem z ….... (nie podaję danych osobowych) wszystko, co mam na DVD – zapytał mnie inny. Pomyślałem sobie, że ma przesrane, bo pewnie na DVD ma to samo, co ja. Dodali do gazety, ale było drogie, a potem dorwałem na stoliczkach w centrum. Poza tym Allen zanim nie nakręci dramatu się powtarza, co gorsza nakręcił już tyle dramatów, że nawet w tej dziedzinie się powtarza.
- Może jakieś antykorporacyjny stuff? - pytam czasem sam siebie, ale jest to dosyć ryzykowne, bo może się okazać, że na przykład (jak wiele osób) towarzysz/towarzyszka na przykład wypił dzisiaj kawę w „Sturbucksie” (zawsze się denerwuje, kiedy dowiaduję się, że ktoś z mojego otoczenia to robi – i wcale nie żartuję!) albo nie słyszała o czerwonych kropkach, które miały być wprowadzone w Careffourach.
I tak dalej, i tak dalej. W końcu komedia romantyczna, o ile jest strawnie nakręcona, okazuje się mniejszym złem, przy którym nawet można raz na jakiś czas się uśmiechnąć (o ile nie jest to komedia romantyczna made in poland). No i trochę taka jest ta płyta – ładnie się zaczyna, ładnie trwa i ładnie się kończy. Jeśli gdzieś czai się jakieś rozczarowanie czymkolwiek, to tylko w tekstach. „Love is in the air /but i don't care/ couse I don't want to love anymore” - rozbrajająco wyśpiewuje te słowa pan wokalista w najbardziej hiciarskim numerze.

Miło się z tym obcuje – materiał jest całkiem uroczy. Jedyne co w nim przeszkadza to fakt, że jest komedią romantyczną, a jej się nie lubi dla zasady. Jest przesłodzona, jak każda inna z tego gatunku. Chociaż w przeciwieństwie do większości można do niej wrócić więcej niż raz.

7.5/10

Mateusz Romanoski

1 komentarz:

  1. Nabijał na last.fm? Udowodnijmy sobie za 'n' lat kto pierwszy słyszał kapelę taką i taką. Grejt.

    OdpowiedzUsuń

Zostaw wiadomość.