sobota, 13 sierpnia 2011

Black Lips – Arabia Mountain (2011, Vice)

Krótkie, energiczne i wakacyjne piosenki to recepta na jeden z lepszych albumów spod znaku „indie-garage” tego lata.








Black Lips znów to zrobili. Który to już raz? Która to z rzędu dobra płyta Amerykanów? Druga? Trzecia? Piąta? Nie da się ukryć, że zespół ten stale powiększa swoje skillsy, a z albumu na album prezentuje coraz wyższy poziom. Arabia Mountain jest chyba zbiorem najlepszych nagrań, jakie kiedykolwiek wyszły spod instrumentów tego kwartetu. To nawet lepszy krążek niż kultowy w wielu kręgach 200 MIllion Thousand. Niemożliwe? A jednak. Swoje dołożyli producenci – Lockett Pundt (Deerhunter, Lotus Plaza) oraz Mark Ronson (chyba nie trzeba przedstawiać tej postaci). Rację miał Cole Alexander, który w wywiadzie jakiego udzielił NME wyznał, że nowa płyta będzie najlepszą, jaką kiedykolwiek nagrali.

Zaczyna się z pompą i tak już jest do samego końca. Otwierające album „Family Tree” to całkiem sympatyczny, ciepły i popowy utwór. Współtwórca Back To Black dodał trochę błysku szorstkim i zawirowanym, charakterystycznym dla Black Lips melodiom. „Opener” pierwsza klasa – w sam raz na rozpoczęcie weekendu na działce, gdzieś na mazurach. Pozostał przede wszystkim ten znamienny dla zespołu czynnik – suchy i wyjący śpiew Alexandra. I właśnie ten kawałek, produkowany przez Ronsona, został wybrany na promujący krążek singiel. Hype był jak najbardziej uzasadniony.

Ciężko doszukać się słabych momentów na Arabia Mountain. O wiele łatwiej jest mówić o tych lepszych utworach, a prawdziwych hitów jest tu przynajmniej kilka. Przede wszystkim już drugie na liście „Modern Art”, „Mad Dog”, czy chociażby „Don’t Mess Up My Baby”. Nieźle brzmi również najbardziej spokojny i melancholijny „Verdict”, który zamyka cały album.

Razi przede wszystkim „Mr. Driver”, który znacząco odbiega od reszty utworów. Brak w nim świeżości, a brzęczące gitary męczą uszy. No i zawodzący śpiew Alexandra również nie pomaga w odbiorze kawałka. Pierwsze skojarzenie? Idealny na zejście, czyli… bardzo, ale to bardzo średnio.
Ciekawym rozwiązaniem jest również piosenka o Peterze Parkerze i jego drugim wcieleniu, Spider Manie. „Spidey’s Curse” to romantyczna pieśń do młodzieńczych lat chłopięcych i krótka opowieść o chłopaku, którego ugryzł pająk, przez co ten zdobył nadprzyrodzone zdolności (znamy to, prawda?). Lekko wyjący, łamiący wszelkie konwenanse wokal współgra z melancholijną podstawą melodyjną, przez co ma się odczucie tragizmu utworu. To pasuje.
„Bone Marrow” może kojarzyć się z girlbandami lat 60’, tudzież pozytywnym i wyluzowanym vibe’em spod znaku Beach Boys.
I jeszcze o „Time” kilka słów, bo naprawdę warto zwrócić na ten utwór uwagę. Wspólne śpiewanie, dynamiczny podkład, skoczny refren, który również każe grzebać w pamięci między płytami z lat sześćdziesiątych/siedemdziesiątych. Coś jakby The Seeds spotkało się z Exile on Main St. The Rolling Stones. Brzmi ciekawie, radośnie I przebojowo. Ręka Ronsona okazała się niezawodna i tym razem.

Arabia Mountain jest płytą, przez którą przeszło wielkie tsunami w postaci popu. Czy to źle? Nie, w żadnym wypadku. Dzięki temu nagrania dostępne na już szóstym albumie bandu z Atlanty wreszcie mogą dosięgnąć większą liczbę odbiorców, niż fanów garażowego grania. Czuć tu słońce, czuć radość. Czego chcieć więcej?

8.5/10

Piotr Strzemieczny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.