czwartek, 14 kwietnia 2011

Recenzja: Yuck - Yuck (2011, Fat Possum)


Debiut Yuck to ciekawa sklejka twórczości innych wielkich indie-zespołów.








Kiedy w 2008 roku niezbyt znana londyńska grupa Cajun Dance Party wydawała swój pierwszy, jak się później okazało – jedyny - poważny krążek, prasa na Wyspach raczej krytykowała dokonania bandu. Wyjątkiem był The Guardian, którego to dziennikarz, w wyniku nadmiernej euforii (zapewne najadł się szaleju), dał The Colourful Life 4.5/5! W Polsce z przyjęciem albumu było różnie. Jedni się zachwycali (że mega, że ambitne, że takie dojrzałe), drudzy wręcz przeciwnie – wrzucali debiut nie tyle do błota, co do największego kontenera ze śmieciami. Bo prawda jest taka, że CDP grali średnio i nudnawo, a wyróżniały się tylko dwa/trzy tracki, z których najbardziej urocze było „No Joanna”.

Band rozpadł się jednak szybko po wydaniu płyty. Wokalista i basista (odpowiednio: Daniel Blumberg i Max Bloom) odeszli z Cajun Dance Party i zaczęli pracować na własny rachunek. Tym czymś było…a Fuj! No właśnie, nazwa równie beznadziejna jak i u nas. Więc w 2009 roku na zgliszczach indie-popowców powstało Yuck.  
                                                                                                                                         
I tutaj robi się już trochę zabawnie. Wyobraźcie sobie: od małolata gracie to, co w Anglii jest najbardziej popularne, jeśli oczywiście chodzi o muzykę spod znaku „indie” – tak, chodzi o pop. Chodzi o te wszystkie radosne The Pigeon Detectives, The  Holloways, o The Dykeenies (to jest akurat szkockie), o Tokyo Police Club (Kanada), czy nawet o The Rascals i inne melodyjne gwiazdki trzech przebojów w porywie do może materiału, który dałoby się zamknąć w EP-ce. I właśnie z takiego grania przechodzicie w – tutaj znowu to samo słowo z przodu – „indie”, jednak już bardziej uderzacie w klimaty amerykańskie. No wiecie, Pavement, Dinosaur Jr, Sonic Youth, a jak się człowiek skupi, to wyłapie i inne perełki (Pixies, The Dismemberment Plan). OK., ktoś powie, że przecież Cajun Dance Party i ogólnie całe to słodko-naiwne granie to grzech młodości, że Daniel i Max mieli zaledwie piętnaście lat. Że w ciągu 36 miesięcy (no plus minus) można otworzyć się na nowe brzmienia i nagrać totalnie inną płytę. Ale… co jeśli wokalista, którego zapewne jeszcze trzy lata temu jarał chociażby Bombay Bicycle Club nagle w wywiadach stwierdza, że jego serce zawsze biło do J Mascisa i jego twórczości. Dziwnie….


No tak, ten obszerny wstęp można odbierać niejako krytycznie. Można, ale to również zależy od punktu widzenia. Dla fanów Dinosaur Jr debiutancki album zatytułowany – a jakże! -  Yuck będzie miłą powtórką z rozrywki. Ci bardziej ortodoksyjni wykupią zapewne cały nakład, po czym połamią krążki – na znak buntu jako odpowiedzi na swego rodzaju świętokradztwo.
Prawda jest taka, że tego wielonarodowego zespołu - członkowie pochodzą z UK, Stanów oraz Japonii – słucha się przyjemnie. Nie ma wielkich zachwytów w stylu „och!”, nie ma też rozczarowania. Ot, grupa młodych muzyków postanowiła nagrać „tribute to the 80's and the 90's” i wyszło im to całkiem, całkiem. Bo na pierwszym długogrającym albumie zespołu mamy prawdziwy wachlarz różnorodności. Są tutaj chwytliwe numery, jak openerowy „Get Away” (tak, to ten kawałek jest porównywany do dokonań Dinosaur Jr), czy utrzymany w brudnej otoczce „The Wall”. Ale Yuck to nie tylko „naparzacze” idealne na dobrą indie prywatkę. Yuck raczą słuchaczy również spokojniejszymi piosenkami, jak chociażby „Suck”, które kojarzyć się może z nagraniami Elliotta Smitha.

Takich skojarzeń i porównań mogłoby, a nawet powinno być więcej. Bo czy rzuci się nazwą Galaxie 500 („Stutter”), czy Sonic Youth („Operation”), to i tak wiadomo -  Yuck na swoim debiutanckim krążku postanowili zebrać to, co najlepsze w alt i indie rocku oraz post-punku, żeby dopisać do tych nazw słowo „revival” i dalej podbijać świat na festiwalach. Jeśli band nie przyjedzie na HOF albo OFF, to na pewno zobaczymy ich na jakimś klubowym gigu. Wszystko fajnie i ślicznie, melodie wpadają w ucho. Spokoju nie dają jednak te „lekkie” zrzynki + nagła zmiana klimatów muzycznych u Blumberga. Bo to tak, jak gdyby ktoś jarał się Muchami, żeby potem wielbić takich The Black Tapes czy Myslovitz*

6

Piotr Strzemieczny

*Porównanie miało na celu ukazanie rozrzutu zamiłowań muzycznych wokalisty. Redakcja nie wyśmiewa się i nie deprecjonuje twórczości Much czy Bombay Bicycle Club – w końcu komuś może się takie coś podobać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.